Barbara Tuchman – „Idea i czyn” (Anarchiści: 1890-1914)
IDEA I CZYN
Anarchiści: 1890-1914
Wizja społeczeństwa bezpaństwowego, bez rządu, bez prawa, bez własności prywatnej, w którym człowiek po usunięciu skorumpowanych instytucji miałby możność stać się tak dobry, jak Bóg chciał go widzieć, była tak urzekająca, że w ciągu dwudziestu lat przed rokiem 1914 zamordowano dla niej sześć głów państwa. Byli to: prezydent Francji Carnot w roku 1894, premier Hiszpanii Canovas w roku 1897, cesarzowa austriacka Elżbieta w roku 1898, król Włoch Umberto w roku 1900, prezydent Stanów Zjednoczonych McKinley w roku 1901 i drugi premier Hiszpanii Canelajas w roku 1912. Te zabójstwa były dziełem ludzi zdesperowanych i oszukanych, były gestem mającym zwrócić uwagę na ideę anarchizmu.
Ruch, który pozbawił te ofiary życia, nie miał indywidualnego bohatera. Bohaterem była Idea. Jeden z historyków rewolty nazwał ją „marzeniem zdesperowanych romantyków”. Miała swoich teoretyków i myślicieli, ludzi intelektu, poważnych i szczerych, kochających ludzkość. Miała też swoje narzędzia: ludzi małych, których nieszczęścia lub rozpacz, gniew, upodlenie i beznadziejna nędza uczyniły tak podatnymi na tę ideę, że zawładnęła nimi i pchnęła ich do czynu. To oni stali się mordercami. Między obydwoma tymi grupami nie było żadnego powiązania. Myśliciele konstruowali papierowe modele millennium anarchizmu w prasie i w broszurach; wylewali tyrady nienawiści i obelg na klasę rządzącą i jej pogardzanego sprzymierzeńca, burżuazję; wzywali głośno do akcji, do „propagandy czynu”, aby obalić nieprzyjaciela. Do kogo wołali? Do jakiego czynu wzywali? Tego wyraźnie nie mówili. Nie wiedzieli, że gdzieś nisko, na dnie społeczeństwa, słuchali ich samotni ludzie. Dochodziły ich echa tyrad i apeli, dostrzegali blask millennium, obiecujący życie bez głodu i bez zwierzchnika. Nagle zrywał się któryś z nich z poczuciem krzywdy lub przeświadczony o swej misji i szedł zabijać – składając swoje własne życie w ofierze na ołtarzu Idei.
Pochodzili z mrowisk nędzy, gdzie królował głód i brud, gdzie kaszlali suchotnicy, gdzie powietrze było ciężkie od zapachu ustępów, gotowanej kapusty i zwietrzałego piwa, gdzie kwiliły niemowlęta i wybuchały nagłe kłótnie małżeńskie, gdzie przeciekały dachy i nie naprawione okna przepuszczały do środka mroźne zimowe wichry, gdzie nie można było marzyć o odosobnieniu, gdzie mężczyźni, kobiety, dziadkowie i dzieci razem mieszkali, jedli, spali, kopulowali, wypróżniali się, chorowali i umierali w jednym pokoju, gdzie sagan do herbaty używany był między posiłkami do gotowania bielizny, gdzie stare skrzynki służyły jako krzesła, sterty słomy jako łóżka, a deski oparte o dwie skrzynie jako stoły; gdzie często w jednej rodzinie nie mogły równocześnie wychodzić wszystkie dzieci, bo nie starczało ubrania, gdzie porządne rodziny żyły wśród pijaków, awanturników, złodziei i prostytutek, gdzie życie było nieustanną huśtawką między bezrobociem a ciężką harówką, gdzie robotnik w fabryce cygar i jego żona zarabiający trzynaście centów za godzinę pracowali po siedemnaście godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu, aby utrzymać siebie i troje dzieci; gdzie śmierć była jedynym wyjściem i jedyną rozrzutnością i gdzie uciułane przez całe życie oszczędności wydawano na karawan z kwiatami i pochód żałobników, aby się ustrzec przed anonimowością i ostateczną hańbą pochówku na cmentarzu dla ubogich.
Anarchiści wierzyli, że kiedy usunie się własność, panią wszelkiego zła, żaden człowiek nie będzie już mógł żyć z pracy innego człowieka, a wtedy prawdziwa natura ludzka uzyska swobodę potrzebną, by poszukiwać naturalnej płaszczyzny sprawiedliwego współżycia ludzi. Rola państwa zastąpiona zostanie przez dobrowolną współpracę jednostek, a rola prawa przez najwyższe prawo ogólnej pomyślności. Dla osiągnięcia tego celu bezużyteczne są jakiekolwiek próby zreformowania istniejącego zła społecznego za pomocą głosowania lub perswazji, bo klasa rządząca nigdy nie zrzeknie się swojej własności ani swej władzy i praw chroniących posiadanie tej własności. Stąd konieczność użycia siły. Jedynie rewolucyjne obalenie całego istniejącego krzywdzącego systemu da pożądany skutek. Skoro tylko stara struktura rozpadnie się w gruzy, zapanuje spontanicznie nowy ład społeczny oparty na całkowitej równości, bez żadnej władzy, w którym potrzeby wszystkich zostaną zaspokojone. Wydawało się, że wystarczy tę przekonywającą propozycję uświadomić klasom uciskanym, aby wywołać ich odzew. Anarchiści mieli za zadanie pobudzić je do tej idei słowem i czynem, by pewnego dnia ten czyn zabłysnął jako sygnał buntu.
Na każdym rogu ulicy stali ludzie, którzy byli anarchistami nie zdając sobie z tego sprawy. Jacob Riis, nowojorski reporter policyjny, opisujący w roku 1890, „jak żyje druga połowa” (How the Other Half Lives), zobaczył jednego takiego na rogu Fifth Avenue i Fourteenth Street. Człowiek ten przyskoczył nagle do powozu, którym dwie eleganckie damy jechały na popołudniowe sprawunki, i przeciął nożem gardła smukłych, lśniących koni. Gdy go aresztowano i zamknięto, powiedział: „Nie muszą myśleć o jutrze. Wydają w ciągu godziny tyle, za ile ja mógłbym utrzymać siebie i moje dzieci przez cały rok”. Należał do tego gatunku, z którego wywodzili się Anarchiści Czynu.
Większość z nich nie umiała w ogóle mówić lub potrafiła tylko wyrażać swój protest lamentem, jak ten wywłaszczony irlandzki chłop, kopiący po raz ostatni ziemię; kiedy pewien przechodzień zapytał go, czego by chciał, starzec krzyknął, wygrażając pięścią niebu: „Czego chcę? Chcę dnia Sądu Ostatecznego! „
Biedni żyli w społeczeństwie, w którym potęga, dobrobyt i przepych sięgały niebywałych dotychczas rozmiarów, w którym bogaci jedli na jeden posiłek rybę, drób i ciemne mięso, mieszkali w domach o marmurowych posadzkach i adamaszkowych ścianach, o czterdziestu lub pięćdziesięciu pokojach, okrywali się w zimie futrami i byli obsługiwani przez gromadę służących, którzy czyścili im buty, układali włosy, przygotowywali kąpiel i zapalali ogień na kominkach. W tym świecie podczas obiadu wydanego w „Savoyu” na cześć pani Nellie Melby, kiedy podano doskonałe brzoskwinie, sezonowy przysmak, „pachnące i okryte rozkosznym puszkiem”, przejedzeni goście zabawiali się rzucając nimi w przechodniów pod oknami.
Byli to władcy i posiadacze olbrzymich majątków, zgromadzonych, jak się wydawało, wyłącznie kosztem eksploatowanych mas. „Czym jest własność?”, Proudhon zadawał to sławne pytanie i odpowiadał: „Własność jest kradzieżą”. Enrico Malatesta krzyczał w swojej Rozmowie dwóch robotników, klasycznym dziele anarchizmu w latach dziewięćdziesiątych: „Czyż nie wiecie, że każdy kawałek chleba, który jedzą, odebrany jest waszym dzieciom, każdy piękny prezent, jaki dają swoim żonom, oznacza nędzę, głód, zimno, a może nawet prostytucję waszych żon?”
Choć anarchiści posługiwali się ekonomią mglistą, ich nienawiść do klasy rządzącej pulsowała siłą. Nienawidzili „wszystkich dręczycieli ludzkości – jak nazywał ich Bakunin – księży, monarchów, mężów stanu, żołnierzy, urzędników, finansistów, kapitalistów, lichwiarzy, prawników”. Dla samych robotników wrogiem był nie jakiś bogacz gdzieś daleko, ale właściciel domu, właściciel fabryki, szef i policjant.
Umieli nienawidzić, ale tylko niewielu zdobywało się na bunt. Większość egzystowała w apatii, otępiała z nędzy. Niektórzy rezygnowali. Pewna kobieta z czworgiem dzieci, która wyrabiała pudełka do zapałek po 4 i pół centa za gros i pracując czternaście godzin mogła wykonać siedem grosów dziennie za sumę 31 i pół centa, rzuciła się jednego dnia z okna i zabrano ją z ulicy martwą. Sąsiadka powiedziała, że była „zniechęcona”. Jakiś młody człowiek, mający chorą matkę, kiedy stracił pracę, oskarżony został przed sądem o usiłowanie samobójstwa. Żona dozorcy śluzy, która wyciągnęła go z rzeki, zeznała, że „skoro tylko go wyciągnęłam, zaraz czołgał się z powrotem”, aż kilkunastu robotników przyszło jej z pomocą. Kiedy sędzia gratulował kobiecie, że ma tak silne mięśnie, sala się śmiała, lecz jeden z obecnych, nazwiskiem Jack London, napisał: „Patrząc na niego widziałem tylko chłopca u progu życia czołgającego się z uporem ku śmierci w błocie”.
Bezskuteczność praktycznych prób wprowadzenia anarchizmu za czasów Bakunina spowodowała, że teoria anarchizmu zwróciła się nie ku ziemi, lecz ku obłokom. W nowym okresie, począwszy od lat dziewięćdziesiątych, cele anarchizmu, zawsze idylliczne, stały się jeszcze bardziej utopijne, a czyny mniej niż kiedykolwiek liczyły się z rzeczywistością. Anarchizm stał się niecierpliwy. Pogardzał małostkowymi staraniami socjalistów i związkowców o osiągnięcie ośmiogodzinnego dnia pracy. „Osiem godzin pracy dla właściciela to o osiem godzin za dużo – stwierdzało anarchistyczne pismo „La Revolte”. – Wiemy, że zło naszego społeczeństwa polega nie na tym, że robotnik pracuje dziesięć, dwanaście czy czternaście godzin, ale że istnieje właściciel”.
Najwybitniejszym z nowych przywódców anarchizmu był książę Piotr Kropotkin, arystokrata z urodzenia, geograf z zawodu, a rewolucjonista z przekonań. Jego sensacyjna ucieczka z ponurej twierdzy Pietropawłowskiej w roku 1876, po dwóch latach więzienia, otoczyła go aurą bohatera, utrzymującą się później przez lata wygnania w Szwajcarii, Francji i Anglii, gdzie nieustannie i niezłomnie głosił sprawę rewolucji. Dziennikarz angielski Henry Nevinson, który znał go dobrze, mówił, że robi on wrażenie, jakby „pragnął przycisnąć do serca całą ludzkość i ogrzać ją”. Życzliwość promieniowała z jego szlachetnej łysej głowy, otoczonej niewielką aureolą krzaczastych brązowych włosów. Obfita broda rozpościerała się szeroko pod podbródkiem. Był bardzo niski, „zaledwie wystarczało ciała, żeby utrzymać masywną głowę”. Pochodzący z rodu książąt smoleńskich, którzy według tradycji należeli do dynastii Rurykowiczów, panującej w Rosji przed dynastią Romanowów, Kropotkin znalazł się w długim szeregu przedstawicieli szlachty rosyjskiej gnębionych wyrzutami sumienia z tego powodu, że należy do klasy od wieków ciemiężącej lud.
Urodził się w 1842 roku. Po odbyciu służby wojskowej jako oficer Kozaków na Syberii, gdzie studiował geografię tego regionu, został sekretarzem Towarzystwa Geograficznego i z jego ramienia badał lodowce w Finlandii i Szwecji w roku 1871. Wstąpił w tym czasie do tajnego komitetu rewolucyjnego; kiedy wyszło to na jaw, aresztowano go i uwięziono. Po swej ucieczce w roku 1876 – tj. roku śmierci Bakunina – udał się do Szwajcarii, gdzie pracował wraz z Elisee Reclusem, francuskim geografem i towarzyszem anarchistą, nad jego monumentalną geografią świata. Kropotkin napisał książkę o Syberii i razem z Reclusem założył i przez trzy lata wydawał „Le Revolte”; pismo to, po likwidacji i po odrodzeniu się jako „La Revolte”, miało stać się najbardziej znanym i najdłużej wychodzącym dziennikiem anarchistycznym. Przekonywające i namiętne polemiki Kropotkina, sławna jego ucieczka z najgroźniejszego rosyjskiego więzienia, jego współpraca ze szwajcarskimi anarchistami z Jury – co spowodowało wysiedlenie go ze Szwajcarii – wszystko to uwieńczone tytułem książęcym, uczyniło go uznanym następcą Bakunina.
We Francji, od roku 1882 następnym miejscu pobytu Kropotkina, z tradycji Komuny wyrósł bojowy ruch anarchistyczny z bujnie rozwiniętą grupą w Lyonie. Obława policji i rzucona w odwecie bomba, która zabiła jedną osobę, spowodowały aresztowanie i proces pięćdziesięciu dwóch anarchistów, w tym Kropotkina, oskarżonych o przynależność do międzynarodowej ligi dążącej do zniesienia własności, rodziny, kraju i religii. Skazany na pięć lat więzienia, Kropotkin odsiedział trzy, po czym został ułaskawiony przez prezydenta Grevy i wraz z żoną i córką osiedlił się w Anglii, będącej w owym czasie niezawodnym azylem wygnańców politycznych.
W małym domku w Hammersmith, ponurej acz szacownej podmiejskiej sypialni Londynu, pisał w dalszym ciągu gorące peany na temat potrzeby stosowania gwałtu do „La Revolte”, uczone artykuły do pism geograficznych i do „Nineteenth Century”, prowadził w pięciu językach rozmowy z odwiedzającymi go radykałami, wykładał na zebraniach anarchistów w piwnicy przy Tottenham Court, brzdąkał na fortepianie, malował i oczarowywał każdego, kto go poznał, swym łagodnym usposobieniem i miłym zachowaniem. George Bernard Shaw pisał o nim: „Był dobry do granic świątobliwości; ze swą bujną brodą i miłym wyrazem twarzy mógłby uchodzić za pasterza z Rozkosznych Gór. Jedyną jego słabą stroną był zwyczaj przepowiadania wojny w ciągu najbliższych czternastu dni. A w końcu miał jednak rację”. Ta słaba strona wyrażała właściwie optymizm Kropotkina, bo czekał na wojnę jako na katastrofę, która miała zniszczyć stary świat i utorować drogę dla zwycięstwa anarchii. „Galopujący upadek” państw przyspieszał triumf. „Nie może być już daleko – pisał. – Wszystko go przybliża”.
Ten miły człowiek w surducie, konwencjonalnym stroju wiktoriańskiego dżentelmena, głosił nieugięcie konieczność przemocy. Pisał, że postęp człowieka w kierunku doskonałości został powstrzymany przez „inercję tych, którzy są zainteresowani w utrzymaniu istniejących warunków”. Dla postępu potrzebne było gwałtowne wydarzenie, „które by wypchnęło ludzkość ze starych kolein na nowe tory… Rewolucja staje się nieodwołalną koniecznością”. Trzeba obudzić w masach ducha rewolucji przez nieustanną „propagandę czynu”. Zdanie to, które stało się hasłem anarchistycznego gwałtu, zostało użyte po raz pierwszy przez francuskiego socjalistę Paula Brousse’a w roku 1878, tj. roku, w którym miały miejsce cztery zamachy na koronowane głowy: dwa na Wilhelma I w Niemczech oraz na królów Hiszpanii i Włoch. Brousse pisał: „Idea kroczy naprzód. Musimy teraz starać się zapoczątkować propagandę czynu. Pierś królów otwiera drogę do rewolucji!”
Następnego roku, w czasie kongresu anarchistów w Jurze Szwajcarskiej, Kropotkin wyraźnie zalecał propagandę czynu, choć co do metody wypowiadał się w mniej sprecyzowany sposób. Wprawdzie nigdy wyraźnie nie zalecał zamachów, w latach osiemdziesiątych wzywał wciąż do propagandy za pomocą „przemówień i słowa pisanego, sztyletu, rewolweru i dynamitu”. Na stronicach „La Revolte” głosił podniecające wezwania do „ludzi odważnych, pragnących nie tylko mówić, lecz działać, do osób czystych, przedkładających więzienie, wygnanie i śmierć nad życie sprzeczne ze swoimi zasadami, do natur śmiałych, które wiedzą, że aby wygrać, trzeba wykazać odwagę”. Tacy ludzie muszą stworzyć awangardę rewolucji na długo przedtem, nim masy będą gotowe i wśród „rozmów, skarg i dyskusji” muszą dokonać „dzieła buntu” „.
„Jeden czyn – pisał kiedy indziej Kropotkin – jest lepszą propagandą niż tysiąc broszur”. Słowa „giną w powietrzu jak dźwięk kościelnych dzwonów”. Czyny są potrzebne, „aby wzbudzić nienawiść do wyzyskiwaczy, ośmieszyć władców, pokazać ich słabość, a nade wszystko i zawsze, aby pobudzić ducha buntu”. Czyny, do których wzniośle wzywał na papierze, były dokonywane, ale nie przez niego.
W latach dziewięćdziesiątych, kiedy przekroczył pięćdziesiątkę, złagodził nieco swój entuzjazm dla indywidualnego „czynu”, choć nigdy nie przestał wzywać do buntu. Wprawdzie „duch rewolucyjny wiele zyskuje przez takie dokonania indywidualnego bohaterstwa – pisał w „La Revolte” z marca 1891 roku – jednak te heroiczne czyny nie zrobią rewolucji. Rewolucja jest przede wszystkim ruchem mas… Instytucje zakorzenione w wiekowej historii nie ulegną zniszczeniu od kilku funtów materiałów wybuchowych. Minął już okres takich akcji, a nadszedł czas, aby idee anarchistyczne i komunistyczne przeniknęły w masy. Rezygnacja z czegoś rzadko jednak oddziałuje z taką siłą jak pierwotna zachęta.
W Londynie w czasie strajku węglowego w roku 1893 Kropotkin dyskutował w pewnej restauracji na Holborn z Benem Tillettem i Tomem Mannem, nieugiętymi związkowcami. „Musimy niszczyć! Musimy burzyć! Musimy się pozbyć tyranów!”, krzyczał Mann.
„Nie – mówił Kropotkin swym cudzoziemskim akcentem, a zza jego okularów błyszczały oczy naukowca – musimy budować. Musimy budować w sercach ludzi. Musimy zaprowadzić królestwo Boga”.
Naszkicował już plany tego królestwa. Po rewolucji, której, jego zdaniem, potrzeba będzie trzech do pięciu lat, aby obalić rządy, zniszczyć więzienia, forty i slumsy i aby uspołecznić ziemię, przemysł i wszystkie formy własności, ochotnicy zinwentaryzują wszystkie zapasy żywności, mieszkania i środki produkcji. Drukowane wykazy zostaną rozdane milionom ludzi. Każdy weźmie, co mu będzie potrzebne z rzeczy, których będzie pod dostatkiem; rzeczy, których nie wystarczy, będą racjonowane. Cała własność będzie własnością wspólnoty. Każdy odpowiednio do swoich potrzeb będzie pobierał żywność i inne artykuły z magazynu wspólnoty i będzie miał prawo „sam decydować, co jest mu potrzebne do wygodnego życia”. Ponieważ nie będzie już dziedziczenia, nie będzie też chciwości. Wszyscy pełnosprawni mężczyźni zawrą „umowy” ze społeczeństwem za pośrednictwem swoich grup i wspólnot, zobowiązując się do pracy przez pięć godzin dziennie w wybranej przez siebie dziedzinie od ukończenia dwudziestu jeden lat życia do około czterdziestu pięciu lub pięćdziesięciu. Społeczeństwo zapewni im w zamian korzystanie z „domów, magazynów, ulic, transportu, szkół, muzeów itd.” Nie będzie potrzebny przymus ani sędziowie, ani kary, bo ludzie będą spełniać swoje umowne zobowiązania z potrzeby „współpracy, poparcia i zrozumienia”, solidaryzując się z bliźnimi. Proces ten będzie działał dzięki swojej racjonalności, choć nawet Kropotkin mógł zauważyć, że racjonalność rzadko jest motywem ludzkich działań.
Shaw, ze swym nieubłaganym rozsądkiem, uchwycił słabą stronę tego rozumowania w fabiańskiej rozprawie pod tytułem Sprzeczności anarchizmu, wydanej w roku 1893 i kilkakrotnie wznawianej w ciągu następnych dziesięciu lat. Jeśli człowiek jest dobry, a instytucje złe, pytał, jeśli człowiek będzie znów dobry, kiedy skorumpowany system przestanie go uciskać, „to w jaki sposób zrodziła się w ogóle korupcja i ucisk, pod którym jęczy?”. Jednak sam fakt, że Shaw uważał za potrzebne napisanie tej rozprawy, stanowił wyraz jego hołdu dla siły Idei.
Najwięcej kłopotu w swoich planach mieli anarchiści z zagadnieniem wartości towarów i usług. Według teorii Proudhona i Bakunina każdy miał otrzymywać zapłatę w towarach w proporcji do tego, co wyprodukował. Wymagało to jednak organu, który ustalałby wartość i dokonywał rozliczeń, a więc Władzy, wyklętej przez czystą Anarchię. Kropotkin i Malatesta rozwiązali ten problem przyjmując, że każdy będzie „chciał” pracować dla dobra ogółu, a skoro każda praca będzie przyjemna i godna, każdy dobrowolnie wniesie swój udział i będzie swobodnie korzystał z magazynu wspólnoty, bez potrzeby rozliczania.
Teoria „pomocy wzajemnej” Kropotkina miała udowodnić, że bazą naukową anarchizmu są prawa natury. Twierdził on, że teza Darwina została wypaczona przez myślicieli kapitalistycznych.
Natura nie jest w rzeczywistości krwiożercza, jej motorem nie jest też instynkt każdego żywego stworzenia, aby przeżyć kosztem innych, lecz przeciwnie, instynkt każdego, aby „zachować” gatunek poprzez „pomoc wzajemną”. Jako przykład dawał mrówki i pszczoły, a także dzikie konie i bydło – które tworzą koło, gdy zostają zaatakowane przez wilki – jak również ludzi średniowiecza i ich pola należące do wspólnot oraz życie w miasteczkach. Podziwiał niezmiernie króliki, bo choć bezbronne i do niczego specjalnie nie przystosowane, trwają jednak przy życiu i rozmnażają się. Królik był dla niego symbolem wytrzymałości istot łagodnych, które, jak twierdził wcześniej inny prorok, otrzymają w spuściźnie Ziemię.
Choć Kropotkin nigdy nie stłumił swojej żądzy całkowitego zniszczenia burżuazyjnego świata, świat ten nie mógł sobie odmówić honorowania go. Był takim znakomitym uczonym – i w dodatku – księciem. Kiedy nie przyjął członkostwa w Królewskim Towarzystwie Geograficznym, gdyż znajdowało się pod patronatem królewskim, został mimo to zaproszony na obiad Towarzystwa, a gdy nie podniósł się z miejsca przy toaście przewodniczącego na cześć króla, przewodniczący szybko znów wstał ze słowami: „Niech żyje książę Kropotkin!”, i wtedy wszyscy obecni przyłączyli się do tego toastu. W 1901 roku podczas wizyty w Stanach Zjednoczonych, gdzie wykładał w Lowell Institute w Bostonie, przyjmowany był przez intelektualną elitę tego miasta i przez Mrs. Potter Palmer w Chicago, która nie chciała dać się prześcignąć. Jego pamiętniki zamówił „Atlantic Monthly”, jego książki opatrzone były znakiem firmowym najpoważniejszych wydawców. Kiedy wyszło dzieło Pomoc wzajemna, „Review of Reviews” nazwało je „dobrą, zdrową, pogodną, czarującą książką, której przeczytanie dobrze robi człowiekowi”.
W sto lat po Rewolucji Francuskiej rozpoczęła się we Francji nowa era anarchizmu: okres gwałtu. Nadeszły dwa lata panowania dynamitu, sztyletu, strzałów karabinowych; ginęli zarówno ludzie zwykli, jak i wybitni, niszczono posiadłości, zniknęło poczucie bezpieczeństwa, terror rozprzestrzenił się, a potem ustał. Sygnał do ery gwałtu dał w roku 1892 człowiek, którego nazwisko – Ravachol – „siało bunt i nienawiść”. Czyn jego, podobnie jak prawie wszystko, co nastąpiło później, był aktem zemsty za towarzyszy, którzy cierpieli w więzieniach.
1 maja 1891 roku na proletariackim przedmieściu Paryża Clichy demonstracja robotników, prowadzona przez les anarchos, niosących czerwone sztandary z rewolucyjnymi sloganami, została zaatakowana przez konną policję. W zamieszaniu pięciu policjantów odniosło lekkie rany, trzech anarchistów ciężkie. Anarchistów zaciągnięto do komisariatu policji, gdzie krwawiących i nie opatrzonych poddano tzw. passage a tabac, okrutnej torturze, polegającej na tym, że musieli przejść między dwoma szeregami policjantów, którzy ich kopali, bili i uderzali kolbami rewolwerów. Podczas rozprawy prokurator Bulot wniósł oskarżenie przeciw jednemu z nich, że w dniu poprzedzającym zamieszki wzywał robotników, aby się uzbroili, i mówił do nich: „Jeśli nadejdzie policja, niech nikt nie boi się zabijać ich jak psy, bo są nimi! Precz z rządem! Vive la revolution!” Na tej podstawie Bulot żądał kary śmierci dla wszystkich trzech; ponieważ jednak nikt nie został zabity, żądanie jego nie mogło zostać spełnione i niepotrzebnie je przedstawił. Na razie sędzia przewodniczący Benoist uniewinnił jednego oskarżonego, a pozostałych skazał na pięć i trzy lata więzienia, co stanowiło w danych okolicznościach dopuszczalne maksimum.
W sześć miesięcy po procesie wybuch bomby wysadził w powietrze dom Benoista przy Boulevard St-Germain. W dwa tygodnie później, 27 marca, druga bomba wysadziła dom prokuratora Bulot przy Rue de Clichy. W okresie między tymi dwoma wybuchami policja rozesłała opis podejrzanego przestępcy; miał to być szczupły, ale muskularny młody człowiek w wieku około dwudziestu lat, o brązowych włosach i brodzie, kościstej twarzy, żółtawej cerze, chorowitym wyglądzie, z okrągłą blizną między kciukiem a palcem wskazującym lewej ręki. W dniu drugiej eksplozji człowiek o takim wyglądzie jadł obiad w restauracji Very przy Boulevard Magenta, gdzie opowiadał szeroko kelnerowi Lherot o eksplozji, o której nikt w dzielnicy jeszcze nie wiedział. Wyrażał przy tym antymilitarystyczne i anarchistyczne poglądy. Lherot zainteresował się nim, ale nic nie zrobił. Za dwa dni człowiek ten znów się pojawił i tym razem Lherot, zauważywszy bliznę, wezwał policję. Kiedy policjanci przyjechali go zaaresztować, ten wątły młody człowiek zmienił się nagle w olbrzyma o szaleńczej sile i dopiero dziesięciu ludziom po zaciętej walce udało się go poskromić i zabrać do więzienia.
Był to Ravachol. Wolał przyjąć nazwisko matki, bo ojciec, Koenigstein, opuścił swą żonę i czworo dzieci, pozostawiając całą rodzinę na prawie wyłącznym utrzymaniu ośmioletniego wówczas Ravachola. Kiedy miał lat osiemnaście, po przeczytaniu Żyda wiecznego tułacza Eugene’a Sue stracił wiarę, stał się anarchistą, zaczął chodzić na zebrania, wskutek czego wraz z młodszym bratem utracił pracę u farbiarza. Tymczasem zmarła jego młodsza siostra, a starsza urodziła nieślubne dziecko. Ravachol znalazł wprawdzie inne zajęcia, lecz nie wystarczały one na uchronienie rodziny przed nędzą. Wobec tego zabrał się do nielegalnego zarobkowania, lecz z pewną dumą i zawziętością czynił z tego zasadę. Ubodzy mają prawo rabować bogatych, „aby nie żyć jak zwierzęta – powiedział w więzieniu. – Umieranie z głodu jest tchórzostwem i upodleniem. Wolałem zostać złodziejem, fałszerzem, mordercą”. Popełnił faktycznie wszystkie te przestępstwa, a także poważne rabunki.
Na procesie, 26 kwietnia 1893 roku, oświadczył, że motywem jego postępowania była chęć pomszczenia anarchistów z Clichy, którzy zostali pobici przez policję i „nie dano im nawet wody do umycia ran”; a Bulot i Benoist wymierzyli im najwyższą karę, choć sąd przysięgłych zalecił najniższą. Miał zdecydowaną postawę, a przeszywające spojrzenie jego oczu wyrażało wewnętrzną siłę. „Celem moim było wywołać taki strach, aby zmusić społeczeństwo do uważnego spojrzenia na tych, którzy cierpią”, powiedział, wyrażając wiele w jednym zdaniu. Chociaż prasa opisywała go jako człowieka złowrogiego i gwałtownego, przebiegłego i o „kolosalnej sile”, świadkowie stwierdzali, że dał pieniądze żonie jednego z uwięzionych anarchistów z Clichy i kupił odzież dla jej dzieci. Po jednodniowym procesie został skazany na dożywotnie więzienie i ciężkie roboty. Ale wtedy dopiero zaczęła się sprawa Ravachola.
Tymczasem kelner Lherot zdobywał popularność częstując klientów swoim opowiadaniem o bliźnie, rozpoznaniu i zaaresztowaniu. Skutek był taki, że nieznany mściciel podłożył bombę w restauracji Very, zabijając nie Lherota, lecz jego szwagra, właściciela, pana Very. Nie znany anarchistyczny dziennik „Le Pere Peinard”, posługujący się prostacką gwarą uliczną, określił ten czyn upiornym kalamburem: Verification.
Policja odkryła wówczas całą serię zbrodni Ravachola, w tym obrabowanie z biżuterii trupa, zamordowanie dziewięćdziesięciodwuletniego skąpca i jego gospodyni, dalsze morderstwa dwu starych kobiet, właścicielek sklepu towarów żelaznych – co dało mu czterdzieści sous – i jeszcze jednego właściciela sklepu, które mu nic nie dało. Ravachol mówił podobno: „Widzicie tę rękę? Zabiła tylu burżujów, ile ma palców”. Równocześnie żył spokojnie w wynajętym mieszkaniu i uczył czytać córeczkę swojego gospodarza.
Jego proces o trzy morderstwa rozpoczął się 21 czerwca w atmosferze terroru, wywołanej bombą mściciela w restauracji Very. Wszyscy spodziewali się, że budynek Palais de Justice wyleci w powietrze; otoczono go wojskiem, strzeżono wszystkich wyjść, a przysięgłym, sędziom i adwokatom towarzyszyła silna eskorta policji. Po otrzymaniu wyroku śmierci Ravachol powiedział, że zrobił to wszystko „dla idei anarchizmu”, i dodał prorocze słowa: „Wiem, że zostanę pomszczony”.
Ta niezwykła postać, raz potwornego kryminalisty, to znów opiekuna i mściciela, wywołała spory w prasie anarchistycznej. W „La Revolte” Kropotkin wypierał się Ravachola, uważając go za „nieprawdziwego, nieautentycznego” rewolucjonistę, należącego raczej do „kategorii z opery-buffo”. Czyny te, pisał, odbiegają od „wytrwałej, codziennej pracy przygotowawczej, niedostrzegalnej, lecz olbrzymiej, jakiej wymaga rewolucja. Do tego potrzeba ludzi innych niż Ravachol i jemu podobni. Zostawmy ich burżuazji fin de siecle’u, której są produktem”. Również Malatesta w anarchistycznej gazecie literackiej „L’En Dehors” potępił gest Ravachola.
Trudność polegała na tym, że Ravachol należał, choć tylko częściowo, do tej klasy ego-anarchistów, która miała jednego poważnego teoretyka w osobie Niemca Maxa Stirnera i setkę praktykujących culte de moi. Charakteryzowała ich najwyższa pogarda dla wszystkich burżuazyjnych poglądów i hamulców społecznych; uznawali jedynie prawo jednostki do „anarchistycznego życia”, obejmując tym pojęciem wszelki rabunek i każdą inną zbrodnię odpowiadającą potrzebom chwili. Interesowali się sobą, nie rewolucją. Zuchwałe akcje tych „miniaturowych Borgiów”, przeprowadzane pod banderą anarchizmu, kończące się zwykle wymianą strzałów z policją, przyczyniały się w dużym stopniu do wzbudzania strachu i gniewu wśród ludności, która nie rozróżniała prawdziwego ruchu od jego wypaczeń. Ravachol reprezentował obydwa kierunki. Tkwiła w nim odrobina prawdziwej litości i poczucia solidarności z gnębionymi ludźmi swojej klasy, co skłoniło jedno z anarchistycznych pism do porównania go z Jezusem.
Dnia 11 lipca, spokojny i nieskruszony, poszedł na gilotynę, wykrzykując w ostatniej chwili „Vive l’anarchie!” Sprawa natychmiast stała się jasna. Z dnia na dzień stał się anarchistycznym męczennikiem, a dla podziemia uznanym bohaterem. „La Revolte” zmieniła zdanie. Pisała: „Zostanie pomszczony”, włączając się w ten sposób w wyłaniający się nurt zemsty. „L’En Dehors” otworzył subskrypcję na rzecz dzieci wspólnika Ravachola, sądzonego równocześnie z nim. Datki na ten cel złożyli m.in. malarz Camille Pissaro, dramaturg Tristan Bernard, Emile Verhaeren, belgijski socjalista i poeta, i Bernard Lazare (mający wkrótce odegrać pewną rolę w sprawie Dreyfusa). Zaczęto powszechnie używać czasownika ravacholiser, co oznaczało „zlikwidować przeciwnika”, i śpiewano na melodię La Carmagnole piosenkę uliczną zwaną La Ravachole z następującym refrenem:
Burżuje, nadejdzie czas
Bomby dla każdego z was.
Nie bomby jednak zadecydowały o znaczeniu Ravachola, lecz jego egzekucja. Eksplozja gwałtu nastąpiła tymczasem po drugiej stronie Atlantyku.
Anarchiści, którzy nie uznawali norm w sprawach seksualnych, podobnie jak we wszystkich innych, mieli swoje romanse, a jeden z nich, który później stał się iskrą zapalną dla ruchu w Ameryce, rozgrywał się właśnie w Nowym Jorku. Zaczął się w roku 1890 na zebraniu dla uczczenia pamięci męczenników z Haymarket Square, na którym przemawiał niemiecki emigrant o wykrzywionej twarzy i zdeformowanym ciele, Johann Most, wydawca anarchistycznego tygodnika „Freiheit” w Nowym Jorku.
Nie leczony wypadek w dzieciństwie, który spowodował zniekształcenie twarzy, pełna upokorzeń i samotności młodość, spędzona na wędrowaniu z miejsca na miejsce, często o głodzie, niekiedy przy dorywczych pracach, stanowiły naturalną pożywkę animozji do społeczeństwa. U Mosta animozja ta rozwinęła się bujnie jak chwast. W Niemczech nauczył się introligatorstwa, pisał pełne oburzenia artykuły do rewolucyjnej prasy, a w latach siedemdziesiątych był nawet przez jedną kadencję posłem do Reichstagu. Wygnany z powodu podburzania do rewolucji, schronił się najpierw w Anglii, gdzie został anarchistą, założył dziennik, w którym dawał upust swojej zapalczywości i z takim zadowoleniem przyjął zabójstwo Aleksandra II w 1881 roku, że skazano go na osiemnaście miesięcy więzienia. Podczas gdy on siedział w więzieniu, jego towarzysze w podobny sposób pochwalili zamordowanie w Dublinie lorda Fredericka Cavendisha przez irlandzkich buntowników, czego w końcu nie wytrzymała nawet tradycyjna angielska tolerancyjność; „Freiheit” została zlikwidowana, a Most, po wyjściu z więzienia, wyniósł się ze swą gazetą i ze swymi namiętnościami do Stanów Zjednoczonych.
„Freiheit” nadal z niesłabnącą siłą srożyła się i podżegała; jednemu z czytelników przypominała „lawę wyrzucającą płomienie szyderstwa, pogardy i buntu… i dyszała nienawiścią”. Most pracował jakiś czas potajemnie w fabryce środków wybuchowych w Jersey City, po czym wydał podręcznik sporządzania bomb, a we „Freiheit” rozwodził się bez ogródek na temat stosowania dynamitu i nitrogliceryny. Jego dążenia, podobnie jak i jego nienawiść, miały charakter uniwersalny i zmierzały do zniszczenia „istniejących rządów klasowych” poprzez „nieugiętą” działalność rewolucyjną. Mosta nie obchodził wcale ośmiogodzinny dzień pracy, ta „cholerna sprawa”, jak to nazywał, bo gdyby nawet cel ten został osiągnięty, posłużyłby tylko do oderwania mas od prawdziwego celu: walki przeciwko kapitalizmowi o nowe społeczeństwo.
Most, mężczyzna średniego wzrostu, z czupryną siwych kędzierzawych włosów pokrywających dużą głowę, miał w roku 1890 czterdzieści lat. Dolna część jego twarzy była wykręcona na lewo wskutek przemieszczenia żuchwy. Ten szorstki, rozgoryczony człowiek przemawiał jednak na rocznicowym zebraniu z taką elokwencją i pasją, że zapominało się o jego powierzchowności. Jedna z kobiet uczestniczących w zebraniu stwierdziła, że jego niebieskie oczy są „sympatyczne” i że on sam „promieniuje miłością i nienawiścią”.
Emma Goldman, dwudziestojednoletnia Żydówka rosyjska, przybyła niedawno emigrantka, o buntowniczej duszy i skłonna do uniesień, została oczarowana. Towarzyszył jej tego wieczoru Aleksander Berkman, także rosyjski Żyd, przebywający w Stanach Zjednoczonych niecałe trzy lata. Prześladowanie w Rosji i ubóstwo w Ameryce wywołały u tych młodych ludzi wybujałe skłonności rewolucyjne. Anarchizm stał się ich religią. Pierwsza praca Emmy w Stanach Zjednoczonych polegała na szyciu w fabryce po dziesięć i pół godziny dziennie za 2 i pół dolara tygodniowo. Pokój kosztował 3 dolary miesięcznie. Berkman pochodził z nieco wyższej klasy społecznej; jego rodzina w Rosji była na tyle dobrze sytuowana, że trzymała służbę i posyłała go do gimnazjum. Dotknęła jednak Berkmanów katastrofa ekonomiczna; ukochany wuj o poglądach rewolucyjnych został ujęty przez policję i nigdy go już nie zobaczono, a Saszę wyrzucono ze szkoły za napisanie nihilistycznego i ateistycznego wypracowania. Teraz, jako dwudziestolatek, „miał kark i pierś olbrzyma”, mądre, wysokie czoło, inteligentne oczy i poważny wyraz twarzy. Po „napięciu i strasznym podnieceniu” wywołanym przemową Mosta o męczennikach Emma szukała „ulgi” w ramionach Saszy, a potem jej entuzjazm skierował ją również w ramiona Mosta. Napięcie, jakie zrodził ten układ, nie różniło się niczym od zwykłego burżuazyjnego trójkąta.
W czerwcu 1892 roku w Homestead, w Pensylwanii, związek metalowców ogłosił strajk protestacyjny przeciw obniżce płac wprowadzonej przez Carnegie Steel Company. Spółka ta zarządziła obniżkę płac celowo, aby zniszczyć związek, i w oczekiwaniu walki zaczęła wznosić barykadę zwieńczoną drutem kolczastym, za którą zamierzała uruchomić walcownię przy pomocy trzystu łamistrajków, zwerbowanych przez agencję Pinkertona. Andrew Carnegie, który z czasem zamienił się w filantropa, wycofał się dyskretnie na lato do Szkocji, by łowić łososie, pozostawiając walkę ze zorganizowanymi robotnikami swemu zarządcy, Henry’emu Clayowi Frickowi. Nadawał się on do tego jak nikt i jak najbardziej odpowiadała mu taka rola. Frick, wyjątkowo przystojny, czterdziestotrzyletni mężczyzna, miał czarne wąsy łączące się z krótką czarną bródką, uprzejmy, opanowany sposób bycia, oczy, które stawały się nagle „bardzo twarde”, i pochodził z szanowanej rodziny pensylwańskiej. Ubierał się spokojnie i dystyngowanie w granatowy garnitur w cieniutkie prążki, nigdy nie nosił biżuterii, a gdy się raz obraził na pismo „Leader” z Pittsburgha, bo zamieściło jego karykaturę, powiedział do swojego sekretarza: „Tak nie może być. Tak nie może być. Proszę się dowiedzieć, kto jest właścicielem tego pisma, i kupić je”.
5 lipca miano wprowadzić łamistrajków do fabryki, aby ją uruchomić. Kiedy przeprawiono ich opancerzonymi barkami przez Monongahelę i gdy mieli już wylądować, strajkujący zaatakowali ich działami domowej roboty, karabinami, dynamitem i wrzącym olejem. Dzień zaciekłej bitwy zakończył się dziesięcioma trupami i siedemdziesięciu rannymi; pinkertoni zostali wyrzuceni z fabryki przez krwawiących, lecz triumfujących robotników. Gubernator Pensylwanii wysłał osiem tysięcy policjantów, wstrząs przeszedł przez cały kraj, a Frick, wśród dymu, śmierci i rozruchów, postawił ultimatum, oświadczając, że nie będzie pertraktował ze związkiem, lecz że uruchomi fabrykę przy pomocy nie zrzeszonych robotników oraz zwolni z pracy i usunie z mieszkań wszystkich robotników, którzy odmówią powrotu do pracy.
„Homestead! Muszę pojechać do Homestead!”, wołał Berkman pamiętnego wieczoru, kiedy wpadła Emma, powiewając gazetą.
Uznali, że jest to „psychologicznie odpowiedni moment do czynu… Cały kraj jest oburzony na Fricka i cios skierowany teraz przeciw niemu zwróci uwagę całego świata na sprawę”. Robotnicy strajkowali nie tylko dla siebie samych, lecz „o wolne życie, o anarchizm po wszystkie czasy” – choć tego nie wiedzieli. Dotychczas byli tylko „ślepymi buntownikami”, ale Berkman uważał za swą misję „naświetlić” walkę i ukazać „wizję anarchizmu, gdyż tylko ona mogła przepoić rozgoryczenie świadomym zamysłem rewolucyjnym”. Usunięcie tyrana było nie tylko usprawiedliwione; było „aktem wyzwolenia, obdarzeniem uciskanych ludzi życiem i szansą”; „najwyższym obowiązkiem” i „sprawdzianem każdego prawdziwego rewolucjonisty” była również śmierć za sprawę.
Berkman wsiadł do pociągu jadącego do Pittsburgha z zamiarem zabicia Fricka, lecz chciał sam żyć na tyle długo, aby móc „umotywować swoją sprawę w sądzie”, a potem w więzieniu „umrzeć ze swej własnej ręki jak Lingg”.
23 lipca skierował się do biura Fricka, gdzie go wpuszczono, gdy przedstawił kartę, na której napisał „Agent biura zatrudnienia w Nowym Jorku”. Berkman wszedł w chwili, gdy Frick konferował z wiceprzewodniczącym, Johnem Leishmanem; wyciągnął rewolwer i strzelił. Kula zraniła Fricka w kark, po lewej stronie. Berkman wystrzelił jeszcze raz, raniąc go z prawej strony, a kiedy strzelał po raz trzeci, Leishman podbił mu rękę, tak że zupełnie chybił. Krwawiący Frick podniósł się i uderzył Berkmana, a ten, zaatakowany również przez Leishmana, upadł na ziemię pociągając za sobą obydwu. Udało mu się po chwili uwolnić jedną rękę i wyciągnąć ze swej kieszeni sztylet; pchnął go siedem razy w bok i w nogi Fricka, nim odciągnął go zastępca szeryfa, który wpadł do pokoju z kilkoma ludźmi.
„Chcę zobaczyć jego twarz”, szepnął Frick, sam poszarzały na twarzy, z brodą i ubraniem zbroczonymi krwią. Szeryf szarpnął głowę Berkmana w tył, chwyciwszy go za włosy, i wzrok Fricka spotkał się z wzrokiem napastnika. W komendzie policji znaleziono u Berkmana (niektórzy twierdzą, że w ustach) dwie kapsułki piorunianu rtęci, tego samego rodzaju, jakich użył Lingg, żeby wysadzić się w powietrze. Frick wyszedł z tego żywy, strajk został złamany przez policję, a Berkman poszedł do więzienia na szesnaście lat.
Wstrząsnęło to całym krajem, ale powszechny szok nie da się nawet porównać ze wzburzeniem, jakie ogarnęło koła anarchistyczne, kiedy w piśmie „Freiheit” z 27 sierpnia Johann Most, kapłan gwałtu, sprzeniewierzył się swojej przeszłości i potępił zamach Berkmana jako tyranobójstwo. Stwierdził, że przecenione zostało znaczenie terrorystycznego czynu i że nie wywoła ono buntu w kraju, gdzie brak proletariackiej świadomości klasowej; o Berkmanie, będącym w oczach anarchistów bohaterem, wyraził się z pogardą. Kiedy na jakimś zebraniu powtórzył ten pogląd ustnie, spośród słuchaczy podniosła się kobieta jak furia. Była to Emma Goldman, uzbrojona w bicz; wskoczyła na podium i wychłostała swego byłego kochanka po twarzy i po ciele, wywołując straszliwy skandal.
Uczucia osobiste odgrywały niewątpliwie dużą rolę zarówno w postępowaniu Mosta, jak Emmy. Możliwe, że Most wziął tu przykład z Kropotkina i Malatesty, którzy już przy sprawie Ravachola zaczęli kwestionować wartość aktów gwałtu. Ale oddany idei Berkman nie był bynajmniej Ravacholem, a Mosta z pewnością podrażniła zazdrość o młodszego rywala, zarówno w miłości, jak i w ruchu rewolucyjnym. Jego gwałtowny atak na towarzysza anarchistę, gotowego umrzeć za Czyn, był zdradą i ciosem tak silnym, że po nim ruch anarchistyczny w Ameryce nigdy się już całkowicie nie dźwignął.
Nie wywarło to żadnego wrażenia na ludności, która dostrzegała jedynie anarchistyczne zamachy – attentats, jak nazywali je Francuzi. Z każdym atakiem rósł strach społeczeństwa przed niszczącą siłą zagrożenia wewnętrznego. Strach wybuchł na nowo w rok po Homestead, gdy gubernator John P. Altgeld z Illinois ułaskawił trzech pozostałych więźniów z Haymarket. Altgeld, człowiek dziwny, surowy i namiętny, urodzony w Niemczech i przywieziony do Stanów Zjednoczonych w wieku trzech miesięcy, spędził młodość w niedostatku, pracując fizycznie. Jako szesnastolatek walczył w wojnie domowej, studiował prawo, został prokuratorem stanowym, sędzią, a w końcu gubernatorem, zrobił majątek na nieruchomościach i był niemal opętanym liberałem. Ślubował sobie wyrównać niesprawiedliwość przeprowadzonego w trybie doraźnym procesu, skoro tylko dojdzie do władzy; działała tu także osobista uraza do sędziego Gary. Zaraz po swoim wyborze zarządził zbadanie akt sprawy i 26 czerwca 1893 roku ogłosił ułaskawienie, uzasadniając w dokumencie zawierającym 18 000 słów, że pierwotny werdykt i wyrok były nielegalne. Wykazał, że sędziowie przysięgli zostali zebrani i „wybrani, aby skazać”, że sędzia był uprzedzony wobec oskarżonych i nieskłonny do prowadzenia sprawiedliwego procesu oraz że, jak przyznał prokurator stanowy, brak było dowodów przeciw co najmniej jednemu z oskarżonych. O faktach tych wiedziano i dlatego w okresie między werdyktem a powieszeniem wielu wybitnych obywateli Chicago, mając nieczyste sumienie z powodu wyroku śmierci, starało się prywatnie o ułaskawienie; faktycznie dzięki nim zmieniony został wyrok na trzech żyjących jeszcze oskarżonych. Lecz kiedy Altgeld odsłonił publicznie prawdziwe oblicze Prawa, podważył wiarę ludności w podstawową instytucję społeczną. Gdyby uwolnił anarchistów w formie czystego aktu łaski, nie wywołałoby to wielkiego podniecenia. Ponieważ jednak postąpił inaczej, został ostro skrytykowany przez prasę, w przemówieniach ministrów i przez różne ważne osobistości. Pismo „Blade” z Toledo pisało, że zachęcał do „zniweczenia cywilizacji”. Pismo „Sun” z Nowego Jorku dało wyraz oburzeniu w wierszu:
Ach, zdziczałe Chicago…
Wznieś przestępcze, słabe ręce
Spośród ruin w wszystkich stanach
I gdy w gruzy padną wieże,
Napisz ALTGELD na twych bramach!
Altgeld przegrał następne wybory i wprawdzie to uwolnienie nie stanowiło jedynej przyczyny, nie odzyskał już urzędu do swojej śmierci w 1902 roku.
Równocześnie z tymi wydarzeniami era dynamitu wybuchła także w Hiszpanii. Tam rozpoczęła się z większym okrucieństwem, przebiegała z większym barbarzyństwem i gwałtownością, a trwała dłużej niż we wszystkich innych krajach. Hiszpania odznacza się pośród innych krajów desperacją i tragicznym podejściem do życia. Jej góry są nagie, katedry pogrążone w mroku, rzeki suche w lecie, jeden z jej największych królów wybudował swoje własne mauzoleum, aby mieszkać w nim za życia. Narodowym sportem Hiszpanii nie jest żadna gra, lecz krwawy i niebezpieczny rytuał. Szczególny charakter tego kraju wyraziła zdetronizowana królowa Izabella II, która w czasie wizyty w stolicy w 1890 roku pisała do swojej córki: „Madryt jest smutny i wszystko bardziej niezwykłe niż kiedykolwiek”.
Z natury rzeczy walka tytanów, Marksa i Bakunina, o władzę nad ruchem klasy robotniczej zakończyła się w Hiszpanii zwycięstwem tendencji anarchistycznych. W kraju tym jednak, gdzie wszystko traktowane jest poważniej, anarchiści zorganizowali się, wskutek czego wrośli w społeczeństwo i ich siła utrzymywała się jeszcze do naszych czasów. Podobnie jak Rosja, Hiszpania przypominała kocioł, w którym element rewolucyjny wrzał napierając na szczelną pokrywę ucisku. Kościół, właściciele ziemscy, Guardia Civil, wszyscy strażnicy państwowi, przyciskali tę pokrywę od góry. Wprawdzie w Hiszpanii istniały Kortezy i pozory demokracji, w rzeczywistości jednak klasa robotnicza nie miała dostępu do środków legalnych, aby spowodować reformy i zmiany, jak to miało miejsce we Francji i w Anglii. Wskutek tego silniej występowały skłonności do anarchizmu i wybuchowych metod. Lecz w odróżnieniu od „czystego” anarchizmu, w Hiszpanii przybrał on postać kolektywistyczną, bo tak musiało się stać. Ucisk był zbyt silny, aby pozostawić jakąkolwiek nadzieję na indywidualną akcję.
W styczniu 1892 roku wybuchła rewolta, która podobnie jak sprawa 1 maja w Clichy zapoczątkowała straszliwy łańcuch aktów gwałtu, represji i zemsty. Powstanie chłopskie było zjawiskiem naturalnym na południu, gdzie olbrzymie latyfundia nieobecnych magnatów uprawiali chłopi, pracujący cały dzień za bochenek chleba. Czterystu z nich zbuntowało się; uzbrojeni w widły, sierpy i taką broń palną, jaką udało im się zdobyć, ruszyli na miasteczko Jerez de la Frontera w Andaluzji. Celem ich było uwolnienie pięciu towarzyszy skazanych na dożywotnie więzienie w łańcuchach za współudział w jakiejś akcji robotniczej przed dziesięciu laty. Powstanie zostało szybko stłumione przez wojsko, a czterech przywódców uduszonych tzw. garotą; jest to hiszpański sposób egzekucji, w której ofiarę przywiązuje się plecami do słupa i dusi szarfą skręcaną z tyłu przez kata za pomocą drewnianej rączki. Zarzuela, jeden ze skazanych, umarł wzywając lud do „pomszczenia nas”.
Ostoją rządu hiszpańskiego był generał Martinez de Campos, którego silne ramię przywróciło monarchię w roku 1874. Potem pokonał karlistów, stłumił wczesne powstanie kubańskie i sprawował funkcję premiera oraz ministra wojny. 24 września 1893 roku odbierał paradę wojskową w Barcelonie. Stojący w tłumie w pierwszym rzędzie anarchista Pallas rzucił najpierw jedną, potem drugą bombę, zabijając konia generała, jednego żołnierza i pięciu widzów, lecz przez przypadek generał, zamierzona ofiara, odrzucony wybuchem pod ciało konia, jedynie się potłukł. Pallas, jak to wyznał z dumą, miał zamiar zabić generała i „cały jego sztab”. Kiedy sąd wojskowy skazał go na śmierć, wykrzyknął: „Zgoda! Tysiące będą kontynuowały to dzieło”. Pozwolono mu pożegnać się z dziećmi, lecz z jakiegoś barbarzyńskiego powodu nie pozwolono pożegnać żony i matki. Skazany na rozstrzelanie przez stojący za jego plecami pluton egzekucyjny – inny wariant hiszpańskich zwyczajów – powtórzył okrzyk Andaluzji: „Zemsta będzie straszliwa!”
Zemsta nadeszła rzeczywiście w przeciągu kilku tygodni, znów w stolicy Katalonii, a liczba zabitych przewyższyła wszystkie zamachy anarchistyczne. 8 listopada 1893 roku, nieomal w rocznicę Haymarket, odbywała się pierwsza premiera sezonu operowego w Teatro Lyceo; publiczność w wytwornych strojach wieczorowych słuchała Wilhelma Tella. W połowie tego dramatu rzucającego wyzwanie tyranom zrzucono dwie bomby z balkonu na dół. Jedna wybuchła, zabijając na miejscu piętnaście osób, druga nie eksplodowała, grożąc w każdej chwili wybuchem. Spowodowała istne piekło „przerażenia i zamieszania”, krzyki i przekleństwa, dziki pęd do wyjść, w których ludzie „walczyli jak dzikie zwierzęta, żeby się wydostać, nie szanując wieku ani płci”. Potem, kiedy wynoszono ofiary, których wspaniałe suknie były podarte, a białe usztywnione gorsy zbroczone krwią, tłumy zgromadzone na zewnątrz „przeklinały anarchistów i policję”, jak podawał jeden z reporterów. Dalszych siedem osób zmarło na skutek odniesionych ran, tak że w sumie dwadzieścia dwie osoby zostały zabite i pięćdziesiąt rannych.
Rząd zareagował z odpowiednią zaciętością. Policja przeprowadziła obławy we wszystkich znanych klubach, domach i miejscach spotkań towarzyskich malkontentów. Zaaresztowano setki, nawet tysiące osób i wrzucono ich do lochów Montjuich, twierdzy wznoszącej się na wysokości siedmiuset stóp nad poziomem morza, której działa panują nad portem i miastem Barceloną i z góry skazują na klęskę każdy bunt w tym chronicznie buntowniczym mieście. Cele były tak pełne, że nowych więźniów trzeba było przetrzymywać w kajdanach na okrętach wojennych zakotwiczonych poniżej. Ponieważ w sprawie tej nikt nie przyznał, że jest winien śmierci tylu ludzi, zastosowano bezlitosne tortury, żeby wymusić takie wyznanie. Przypalano więźniów żelazem, zmuszano razami bicza do chodzenia przez trzydzieści, czterdzieści lub pięćdziesiąt godzin bez przerwy albo też poddawano innym męczarniom, nie nowym w kraju Inkwizycji. W ten sposób wymuszono informację, która doprowadziła do aresztowania w styczniu 1894 roku anarchisty Santiago Salvadora, który przyznał się do zbrodni w operze jako do aktu zemsty za Pałlasa. Anarchiści z Barcelony odpowiedzieli natychmiast na jego aresztowanie jeszcze jedną bombą, zabijając dwie niewinne osoby. Rząd zareagował wydając sześć wyroków śmierci, wykonanych w kwietniu na więźniach, od których wymuszono torturami coś w rodzaju przyznania się do winy. Salvadora, który bezskutecznie próbował się zastrzelić z rewolweru i otruć, sądzono oddzielnie w lipcu, a egzekucji jego dokonano w listopadzie. Przerażająca wieść o eksplozji w operze w Hiszpanii wywołała nerwowe podniecenie władz we wszystkich krajach i nawet Anglicy zaczęli się zastanawiać, czy wskazane jest zezwalanie anarchistom na otwarte głoszenie ich doktryn. Kiedy w trzy dni później odbywało się tradycyjne zebranie anarchistów dla uczczenia męczenników z Haymarket, Parlament zażądał wyjaśnień w sprawie udzielenia na to zezwolenia przez ministra spraw wewnętrznych, liberała Asquitha – takie zebrania wymagały bowiem specjalnego zatwierdzenia z góry przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Asquith usiłował zrazu zbyć sprawę jako pozbawioną znaczenia, lecz – jak twierdzi jeden reporter – został „zmiażdżony przez przywódcę opozycji, Balfoura, który flegmatycznie stwierdził, że prawo do rzucania bomb nie jest kwestią do dyskusji na zebraniach publicznych ani nie da się uzasadnić tym, że społeczeństwo jest źle zorganizowane”. Może przekonany przez Balfoura, a może po przemyśleniu raz jeszcze zabójstw w Hiszpanii, Asąuith zmienił zdanie i ogłosił w kilka dni później, że uważając „propagowanie doktryny anarchistycznej za niebezpieczne dla porządku społecznego”, nie zezwala na dalsze otwarte zebrania anarchistyczne.
W Londynie w tym okresie anarchistami byli przeważnie Rosjanie, Polacy, Włosi i inni uchodźcy, skupiający się wokół anarchistycznego klubu „Autonomie”; drugą grupę stanowili imigranci żydowscy, którzy żyli i pracowali w rozpaczliwie nędznych warunkach na East Endzie, wydawali pismo w języku jidysz, „Der Arbeiter Fraint”, i zbierali się w klubie „International” w Whitechapel. Angielska klasa pracująca, dla której akty indywidualnego gwałtu nie są tak naturalne jak dla Słowian czy narodów latyńskich, nie interesowała się specjalnie tymi zagadnieniami. Od czasu do czasu jakiś intelektualista, jak William Morris, zapalał się do tej idei, lecz Morrisa obchodziła przede wszystkim jego własna wersja państwa utopijnego; pod koniec lat osiemdziesiątych stracił wpływ i kontrolę nad założonym i wydawanym przez siebie dziennikiem „Commonweal” na rzecz bardziej plebejskich, ortodoksyjnych i walczących anarchistów. Inny dziennik, „Freedom”, był organem grupy spod znaku Kropotkina, a trzeci, „The Torch” – wydawany przez dwie córki Williama Rosettiego – publikował wypowiedzi Malatesty, Faure’a i innych francuskich i włoskich anarchistów.
W roku 1891, wraz z ukazaniem się Duszy człowieka w socjalizmie (The Soul of Man Under Socialism), zabłysnął na krótko, jak wspaniały motyl, nowy zwolennik ruchu i potem odleciał. Autorem tego eseju był Oscar Wilde. Poruszyła go bardzo osobowość Kropotkina; prawdziwą wolność dla artysty widział w społeczeństwie, w którym „władza i przymus oczywiście nie wchodzą w rachubę”. Wbrew tytułowi przeciwstawiał się socjalizmowi na tej samej zasadzie co ortodoksyjni anarchiści; uważał go mianowicie za „autorytarny”. Jeśli rządy mają być wyposażone we władzę ekonomiczną, „jednym słowem, jeśli mamy mieć tyranię przemysłową, to sytuacja człowieka na końcu będzie gorsza niż na początku”. Według wyobrażenia Wilde’a socjalizm miał się opierać na indywidualizmie i kiedy w ten sposób wyzwoli się prawdziwa osobowość człowieka, artysta będzie mógł być wreszcie sobą.
Tymczasem we Francji zamachy nie ustawały. 8 listopada 1892 roku, w czasie strajku górników przeciwko Societe des Mines de Carmaux, podłożono bombę w paryskim biurze spółki przy Avenue de l’Opera. Odkrył ją dozorca, po czym policjant wyniósł ją i ostrożnie skierował się do najbliższego komisariatu dzielnicowego. Kiedy bombę przyniósł, wybuchła z wielką siłą, zabijając pięciu innych policjantów, obecnych w pokoju. Krew i kawałki ciała obryzgały potrzaskane ściany i okna, wszędzie leżały części rąk i nóg. Podejrzenia policji skupiły się wokół Emile’a Henry, młodszego brata znanego radykalnego mówcy i syna Fortunego Henry, który uciekł do Hiszpanii po otrzymaniu wyroku śmierci za udział w Komunie. Kiedy sprawdzono dokładnie, co Emile Henry robił przez cały dzień, okazało się niemożliwe, aby mógł znajdować się w krytycznym momencie przy Avenue de l’Opera, wobec czego na razie nie aresztowano nikogo.
Bomba w komendzie policji wywołała panikę w Paryżu; nikt nie wiedział, gdzie ugodzi następna. Każdy, kto miał jakiekolwiek związki z prawem lub policją, traktowany był przez swoich sąsiadów – paryżanie mieszkają bowiem przeważnie w kamienicach czynszowych – jak zaraza i gospodarze często wypowiadali takim osobom mieszkanie. Miasto, jak pisał pewien przybysz z Anglii, było „całkowicie sparaliżowane” strachem. Ludzie z klasy uprzywilejowanej „żyli znów jak w okresie Komuny. Nie mieli odwagi, aby pójść do teatru, do restauracji, do eleganckich sklepów przy Rue de la Paix lub jeździć konno po Lasku, gdzie wydawało im się, że anarchista stoi za każdym drzewem”. Krążyły straszliwe pogłoski: anarchiści podminowali kościoły, wlali kwas pruski do miejskich zbiorników wody, kryli się za siedzeniami powozów, aby wyskoczyć na pasażerów i obrabować ich. Ściągano na przedmieścia wojsko gotowe do wymarszu, turyści uciekali, hotele świeciły pustkami, omnibusy kursowały bez pasażerów, teatry i muzea były zabarykadowane.
W okresie tym panowało powszechne rozgoryczenie i oburzenie. Ledwo Republika obroniła się przed zamachem stanu Boulangera, a już zhańbiła ją sieć korupcji, ujawniona w związku ze skandalem panamskim i z urzędowym frymarczeniem odznaczeniami. W latach 1890-92 odkrywano w Parlamencie dzień po dniu nowe dowody nadużyć przy finansowaniu kanału w Panamie *[Fundusze przeznaczone pierwotnie na budowę kanału okazały się niewystarczające. Prace wstrzymano, spółka prowadząca budowę zbankrutowała. W celu kontynuowania budowy rozpisano nowe pożyczki. Wyszło następnie na jaw, że przekupiono niektórych posłów, aby głosowali w Parlamencie za tymi pożyczkami. Stwierdzono również nadużycia popełnione przez dyrekcję spółki. W przeprowadzonych procesach sądowych wiele osób zostało skazanych za korupcję.] przez pożyczki, łapówki, nieczyste kapitały, sprzedaż wpływów, aż okazało się, że 104 deputowanych było wmieszanych w sprawę. Rzuciło to cień nawet na Georges’a Clemenceau i stracił on mandat w następnych wyborach.
Wraz z upadkiem prestiżu państwa rozkwitał anarchizm. Flirtowali z tym ruchem intelektualiści. Skryta niechęć do rządu i prawa, istniejąca u wielu ludzi, u niektórych bliższa jest powierzchni. Jak w człowieku sytym siedzi człowiek głodny, który krzyczy, aby się wydostać, tak nawet ludzie poważni ukrywają w środku małego anarchistę: jego nieśmiały krzyk słychać było często wśród artystów i intelektualistów lat dziewięćdziesiątych. Powieściopisarz Maurice Barres, który w różnych okresach próbował każdego stanowiska politycznego jako trybuny dla swego talentu, gloryfikował filozofię anarchistyczną w swoim Wrogu praw (l’Ennemi des lois) i w Człowieku wolnym (Un homme libre). Poeta Laurent Tailhade określił przyszłe społeczeństwo anarchistyczne „jako błogosławiony okres”, kiedy arystokracją będzie arystokracja intelektu, a „pospolity człowiek całować będzie ślady stóp poety”. Anarchizm literacki był w modzie wśród symbolistów, takich jak Mallarme i Paul Valery. Pisarza Octave’a Mirbeau anarchizm pociągał dlatego, że miał on wstręt do władzy. Nienawidził ludzi w mundurach: policjantów, bileterów, posłańców, dozorców, służących. W jego oczach, jak mówił jego przyjaciel Leon Daudet, właściciel ziemski był zboczeńcem, minister złodziejem, prawnicy i finansiści doprowadzali go do mdłości; tolerancję wykazywał tylko wobec dzieci, żebraków, psów, niektórych malarzy i rzeźbiarzy oraz bardzo młodych kobiet. „Głębokim jego przekonaniem było, że bieda nie musi istnieć na świecie – mówił inny przyjaciel – a to, że jednak jest, stanowiło powód jego gniewu”. Spośród malarzy Pissarro dawał swoje rysunki do „Le Pere Peinard”, a kilku znakomitych gniewnych paryskich ilustratorów dawało wyraz swojej odrazie do niesprawiedliwości społecznej w anarchistycznych dziennikach; niekiedy robili to w formie, jaka w późniejszych czasach nie nadawałaby się do druku, jak na przykład przedstawiając karykaturę prezydenta w poplamionej pidżamie.
Ukazywały się dziesiątki efemerycznych pism i biuletynów o nazwach takich, jak „Antychryst”, „Nowy Brzask”, „Czarna Chorągiew”, „Wróg Ludu”, „Pochodnia”, „Nowa Ludzkość”, „Nie-sprzedajni”, „Sankiulota”, „Kraj i Wolność”, „Zemsta”. Grupy i kluby nazywające się „Liga Antypatriotów” lub „Wolnomyśliciele” odbywały zebrania w słabo oświetlonych salach z drewnianymi ławkami, gdzie członkowie dawali upust swojej pogardzie dla państwa, dyskutowali o rewolucji, lecz nigdy się nie organizowali, nigdy nie tworzyli związków; nie uznawali przywódców, nie robili planów, nie przyjmowali rozkazów. Według nich państwo, ogarnięte paniką z powodu Ravachola, przeżarte zgnilizną, jak to ujawniła afera panamska, już się rozpadało.
W marcu 1893 roku trzydziestoletni mężczyzna nazwiskiem August Vaillant wrócił do Paryża z Argentyny, dokąd wyjechał w nadziei, że rozpocznie nowe życie w Nowym Świecie, co mu się jednak nie udało. Urodził się jako syn nieślubny i miał dziesięć miesięcy, kiedy jego matka wyszła za mąż za człowieka, nie będącego jego ojcem, który nie chciał dziecka utrzymywać. Oddano go przybranym rodzicom. W wieku dwunastu lat chłopiec żył w Paryżu na własną rękę, zarabiając dorywczymi pracami, kradnąc i żebrząc. Dostał się jakoś do szkoły i otrzymał pracę urzędnika. Wydawał przez krótki czas tygodnik „Union Socialiste”, lecz wkrótce, jak i inni wydziedziczeni, zbliżył się do kół anarchistycznych. Jako sekretarz Federation des groupes independants miał pewien kontakt z rzecznikami anarchizmu, między innymi z Sebastienem Faure, którego „harmonijny, pieszczotliwy głos”, piękny styl i eleganckie maniery mogły skłonić do uwierzenia w millennium każdego, kto go słuchał. Vaillant ożenił się, rozszedł się z żoną, lecz zatrzymał córkę Sydonie i znalazł sobie kochankę. Nie będąc typem nazbyt swobodnym ani libertyńskim, zachował przy sobie tę małą rodzinę aż do końca. Po nieudanym pobycie w Argentynie starał się zarobić na życie w Paryżu i doświadczył wielu upokorzeń, podobnie jak jego rówieśnik, Knut Hamsun, wędrujący w owym czasie o głodzie przez ulice Christianii, który pisze: „Odmówiono mi już tyle razy, dając to połowiczne obietnice, to rzucając wprost: «Nie!» Tyle przeżyłem daremnych nadziei, tyle poczyniłem wysiłków, kończących się niczym”. Popadł w końcu w taką nędzę, że nie miał już porządnego ubrania, które mógłby włożyć idąc na poszukiwanie pracy. Vaillant nie mógł sobie pozwolić na nową parę butów i nosił stare kalosze, znalezione na ulicy. W końcu dostał pracę w rafinerii cukru, gdzie płacono mu 3 franki dziennie; za mało, aby utrzymać trzy osoby.
Ze wstydem i rozgoryczeniem patrzył na głodującą rodzinę, i rozczarowany do świata, którego nigdy nie pojął, postanowił skończyć z sobą. Nie chciał jednak odejść po cichu, lecz, jak pisał w noc przed swoim czynem, z krzykiem protestu, „z krzykiem całej tej klasy, która żąda swych praw i pewnego dnia doda czyny do słów. Umrę przynajmniej zadowolony, z przeświadczeniem, że zrobiłem, co mogłem, aby przyśpieszyć nadejście nowej ery”.
Nie umiejąc zabijać, Vaillant planował gest nie pozbawiony pewnej logiki. Zwrócił uwagę na chorobę społeczeństwa, której objawem były głośne skandale w Parlamencie. Sporządził bombę z rondla napełnionego gwoździami i nieśmiercionośnym ładunkiem wybuchowym. Po południu 9 grudnia 1893 roku wziął tę bombę i zajął miejsce w galerii dla publiczności Izby Deputowanych. Ktoś z obecnych widział, jak wysoki, wychudzony człowiek z bladą twarzą wstał z miejsca w środku debaty i rzucił coś w dół. Bomba Vaillanta wybuchła z okropnym hukiem, zasypując deputowanych kawałkami metalu, raniąc kilku, lecz nie zabijając nikogo.
Wiadomość o tym zamachu rozeszła się i wywołała ogromną sensację, upamiętnioną przez przedsiębiorczego dziennikarza. Tego wieczoru, na obiedzie wydanym przez dziennik „La Plume” dla kilku znakomitości, m. in. Zoli, Verlaine’a, Mallarmego, Rodina i Lauranta Tailhade’a, poprosił on obecnych o komentarze. Tailhade odpowiedział wzniosie i melodyjnie: „Qu’importe les victimes si le geste est beau?” („Cóż znaczą ofiary, jeśli gest jest piękny?”) Uwaga ta, zacytowana następnego ranka przez „Le Journal”, miała zostać wkrótce przypomniana w makabrycznych okolicznościach. Tego samego rana Vaillant oddał się w ręce sprawiedliwości.
Cała Francja zrozumiała ten gest, a niektórzy – nieanarchiści – nawet z nim sympatyzowali. Jak na ironię losu, sympatycy ci pochodzili ze skrajnej prawicy, w której siły antyrepublikańskie – rojaliści, jezuici, artystokracja i antysemici – miały swoje przyczyny, aby pogardzać państwem burżuazyjnym. Edouard Drumont, autor La France juive i wydawca „La Libre Parole”, który z furią napadał na Żydów zamieszanych w skandal panamski, napisał utwór pod kwiecistym tytułem O błocie, krwi i złocie. Od skandalu panamskiego do anarchizmu. „Ludzie krwi – mówił – zrodzili się z błota Panamy”. Diuszesa d’Uzes, która przez małżeństwo weszła w jedną z trzech pierwszych rodzin książęcych, zaoferowała córce Vaillanta dom i wykształcenie (wolał on jednak pozostawić ją pod opieką Sebastiena Faure).
Rząd, w gniewnym nastroju i zdecydowany skończyć raz na zawsze z anarchistami, podjął kroki, aby stłumić anarchistyczną propagandę. W dwa dni po bombie Vaillanta Parlament uchwalił jednogłośnie dwie ustawy: uznano za przestępstwo drukowanie bezpośredniej lub „pośredniej” prowokacji do aktów terroru oraz popieranie zamiaru dokonania takich aktów. Choć ustawy te nazywano les lois scelerates (zbrodniczymi ustawami), trzeba je uznać za środek rozsądny, gdyż pochwalanie czynu było w istocie najczęstszą formą podżegania. Policja zrobiła obławy w kawiarniach anarchistów i ich miejscach zebrań, wydano dwa tysiące nakazów sądowych, kluby i grupy dyskusyjne rozproszyły się, „La Revolte” i „Le Pere Peinard” przestały wychodzić, a przywódcy ruchu opuścili kraj.
10 stycznia Vaillant stanął w sądzie przed pięciu sędziami w czerwonych togach i czarnych, lamowanych złotem beretach. Oskarżony o umyślne zabójstwo, podkreślał, że chciał tylko zranić. „Gdybym chciał zabić, mógłbym był użyć silniejszego ładunku i napełnić zbiornik kulami, zamiast tego użyłem jedynie gwoździ”. Jego adwokat, maitre Labori, który miał zetknąć się w przyszłości z tragedią i przemocą w o wiele głośniejszej sprawie, bronił go mądrze jako un exaspere de la misere. To wina Parlamentu, mówił Labori, że nie potrafił zaradzić „niedolom ubóstwa, które gnębi trzecią część narodu”. Mimo wysiłków Laboriego Vaillant otrzymał wyrok śmierci, wydany po raz pierwszy w dziewiętnastym stuleciu na osobę, która nikogo nie zabiła. W pośpiechu, w ciągu jednego dnia przeprowadzono proces, wydano werdykt i wyrok. Prawie natychmiast prezydent Sadi Carnot zarzucony został petycjami o ułaskawienie; taka petycja złożona została m. in. przez grupę sześćdziesięciu deputowanych pod przewodnictwem abbe Lemire’a, jednego ze zranionych przez bombę. Zapalczywy socjalista, Jules Breton, przepowiedział, że jeśli Carnot „wypowie się ozięble za śmiercią, nikt we Francji nie będzie go żałował, jeśli sam stanie się pewnego dnia ofiarą bomby”. Kosztowało to Bretona dwa lata więzienia, jako podżeganie do morderstwa, i okazało się drugą wypowiedzią na temat sprawy Vaillanta, do której historia dopisała dziwną i ponurą pointę.
Rząd nie mógł wybaczyć anarchistom ataku na państwo. Carnot odmówił złagodzenia wyroku i Vaillant został stracony 5 lutego 1894 roku. Przed egzekucją wykrzyknął: „Śmierć burżuazyjnemu społeczeństwu! Niech żyje anarchia!”
Śmierć coraz szybciej zbierała swe ofiary. Zaledwie siedem dni po zgilotynowaniu Vaillanta, został on pomszczony w sposób pozornie tak złośliwy i bezsensowny, że wszystkim wydało się to jakimś koszmarem. Tym razem bomba nie została skierowana przeciw żadnemu przedstawicielowi prawa, własności czy państwa, lecz przeciw człowiekowi z ulicy. Wybuchła w Cafe Terminus przy dworcu St-Lazare, jak pisał „Le Journal”, wśród „spokojnych anonimowych obywateli, siedzących w kawiarni, aby napić się piwa przed pójściem do łóżka”. Jeden został zabity, dwudziestu rannych. Jak się później okazało, sprawca działał z własną, szaleńczą logiką. Jeszcze nim stanął przed sądem, ulice Paryża trzęsły się od dalszych eksplozji. Jedna przy St-Jacques zabiła przechodnia, druga przy Faubourg St-Germain nie wyrządziła żadnej szkody; trzecia bomba wybuchła w kieszeni belgijskiego anarchisty, Jeana Pauwelsa, kiedy wchodził do kościoła Madeleine. Został on zabity; jak się okazało, podłożył również dwie poprzednie bomby. 4 kwietnia 1894 roku czwarta bomba wybuchła w eleganckiej restauracji Foyot, gdzie wprawdzie nie zabiła nikogo, lecz wybiła oko poecie Laurentowi Tailhade, który przypadkiem jadł tam obiad i który zaledwie przed czterema miesiącami z taką obojętnością potraktował ofiary „pięknego gestu”.
Wzmagała się powszechna histeria. Kiedy podczas przedstawienia teatralnego jakaś dekoracja upadła z hukiem za scenę, publiczność rzuciła się ku wyjściom, krzycząc: „Anarchiści! Bomba!” Gazety zaczęły drukować codzienny biuletyn pod nagłówkiem „Dynamit”. 27 kwietnia rozpoczął się proces sprawcy wybuchu w Cafe Terminus i wyszło wtedy na jaw, że idea anarchizmu może niezwykle łatwo przeistoczyć się z miłości do ludzkości w nienawiść do ludzi.
Oskarżonym okazał się ten sam Emile Henry, już poprzednio podejrzany o podłożenie w biurach Societe des Mines de Carmaux bomby, od której zginęło w efekcie pięciu policjantów. Posądzony o morderstwo w Cafe Terminus, przyznał się teraz również do innych zabójstw, choć nie dało się tego udowodnić. Oświadczył, że podłożył bombę w Cafe Terminus, aby pomścić Vaillanta i z zamiarem zabicia, „ilu się tylko da. Liczyłem na piętnastu zabitych i dwudziestu rannych”. Policja znalazła rzeczywiście w jego pokoju materiał wystarczający na zrobienie dwunastu lub piętnastu bomb. Ze swą zimną pasją, intelektualną dumą i pogardą dla zwykłego człowieka, Henry wydawał się „Saint-Justem anarchizmu”. Świetny student, który został przyjęty do ekskluzywnej Ecole Polytechnique, a następnie wyrzucony za znieważenie profesora, miał o czym myśleć jako subiekt w sklepie tekstylnym z płacą 120 franków miesięcznie. W wieku dwudziestu dwu lat był, obok Berkmana, najbardziej wykształconym i najlepiej obznajmionym z teorią anarchizmu ze wszystkich zamachowców i z nich wszystkich najszczerzej się wypowiadał.
W więzieniu opisał w obszernym i mądrze sformułowanym wyjaśnieniu cynizm i niesprawiedliwość, jakich doświadczył ze strony burżuazyjnego społeczeństwa, swój „szacunek dla inicjatywy indywidualnej”, zbyt wielki, aby mógł się przyłączyć do stadnych socjalistów, i uzasadnił swoje przystąpienie do anarchizmu. Okazało się, że jest dobrze obznajmiony z anarchistyczną doktryną, z pismami Kropotkina, Reclusa, Grave’a i Faure’a, choć twierdził, że anarchiści nie są „ślepymi wyznawcami”, którzy połykają w całości niektóre lub wszystkie idee teoretyków. Kiedy jednak wyjaśnił, dlaczego jego wybór padł na Cafe Terminus, znalazł się nagle w odosobnieniu. Przychodzą tam, powiedział, „wszyscy, którzy są zadowoleni z ustalonego porządku, wszyscy współwinni i słudzy Własności i Państwa… cała ta masa dobrych drobnomieszczan, z dochodem 300 do 500 franków miesięcznie, którzy są bardziej reakcyjni niż ich zwierzchnicy, którzy nienawidzą biednych i stoją po stronie silnych. Tacy są klienci kawiarni Terminus i innych dużych lokali tego rodzaju. Teraz wiecie, dlaczego uderzyłem właśnie tam”.
W sądzie, kiedy sędzia zarzucił mu, że naraził na niebezpieczeństwo życie niewinnych ludzi, odpowiedział z lodowatą wyniosłością, słowami, które powinny były być wypisane na niektórych anarchistycznych sztandarach: „Nie ma niewinnych burżujów”.
O przywódcach anarchistycznych wyraził się, że ci, „którzy odżegnują się od propagandy czynu”, jak Kropotkin i Malatesta w sprawie Ravachola, i „którzy próbują wprowadzić delikatne rozróżnienie między teoretykami i terrorystami, są tchórzami… My, którzy rozdajemy śmierć, wiemy, jak ją przyjąć… Moja głowa nie jest ostatnią, jaką zetniecie. Wieszaliście w Chicago, ścinaliście głowy w Niemczech, garotowaliście w Jerez, rozstrzeliwaliście w Barcelonie, gilotynowaliście w Paryżu, lecz jest coś, czego nie możecie zniszczyć: Anarchizm… Buntuje się on gwałtownie przeciw ustalonemu ładowi. Aż w końcu zabije was”.
Swoją śmierć przyjął Henry z godnością. Nawet kostyczny Clemenceau, obecny przy egzekucji w dniu 21 maja 1894 roku, był wzruszony i wstrząśnięty. Widział, jak Henry „z twarzą udręczonego Chrystusa, niezwykle bladą, nieugiętą, próbował narzucić swemu dziecinnemu ciału swą intelektualną dumę”. Skazaniec mimo kajdan wstępował szybkim krokiem na stopnie szafotu, rozejrzał się wokoło i zawołał ochrypłym, zduszonym głosem: „Courage, Camarades! Vive l’anarchie!” W tym momencie Clemenceau uznał odpowiedź udzieloną Henry’emu przez społeczeństwo za „akt barbarzyństwa”.
Niemal zaraz padł następny cios, ostatni z francuskiej serii, najważniejszy ze względu na osobę ofiary, choć najmniej ważny, jeśli chodzi o osobę zamachowca. 24 czerwca 1894 roku w Lyonie, podczas zwiedzania wystawy, prezydent Sadi Carnot zabity został przez młodego włoskiego robotnika, który zadając mu cios sztyletem zawołał: „Vive la revolution! Vive l’anarchie!” Prezydent jechał w otwartym powozie przez ulice wypełnione po obu stronach tłumem ludzi i polecił swojej eskorcie, aby pozwoliła ludziom zbliżać się do niego, jeśli będą chcieli. Kiedy młody człowiek z pierwszego rzędu rzucił się w przód trzymając w ręce zwiniętą gazetę, strażnicy nie zatrzymali go, przypuszczając, że w gazecie znajduje się bukiet kwiatów dla prezydenta. Znajdował się tam jednak sztylet i młody człowiek silnym uderzeniem wepchnął go na głębokość sześciu cali w brzuch prezydenta. Carnot zmarł w przeciągu trzech godzin. Jego żona otrzymała nazajutrz list wysłany przed zamachem i zaadresowany do „wdowy Carnot” ; zawierał on fotografię Ravachola z podpisem: „Został pomszczony”.
Zamachowiec, Santo Caserio, miał niecałe dwadzieścia jeden lat i był terminatorem u piekarza. Urodził się we Włoszech, z grupami anarchistycznymi zetknął się w Mediolanie, siedlisku politycznych niepokoi. Kiedy miał osiemnaście lat, został skazany za rozprowadzanie wśród żołnierzy anarchistycznych broszur. Idąc w ślad innych niespokojnych wichrzycieli, pojechał do Szwajcarii, a następnie do Cette w południowej Francji, gdzie znalazł pracę oraz lokalną grupę anarchistyczną o nazwie „Les Coeurs de Chene” („Dębowe Serca”). Rozmyślał o sprawie Vaillanta i odmowie zawieszenia wyroku ze strony prezydenta, kiedy przeczytał w gazetach, że prezydent ma przyjechać z wizytą do Lyonu. Caserio zdecydował się natychmiast dokonać „wielkiego czynu”. Poprosił w pracy o urlop i o dwadzieścia franków, jakie mu się należały; kupił za te pieniądze sztylet i wsiadł do pociągu do Lyonu. Tam szedł za tłumem, aż nadarzył mu się odpowiedni moment.
Później, kiedy go schwytano, i w sądzie, był posłuszny, uśmiechnięty i spokojny. Jego mizerna i raczej pospolita, łagodna twarz przypominała jednemu z dziennikarzy „białą maskę wypudrowanego Pierrota, rozjaśnioną dwoma błyszczącymi, niebieskimi oczkami. Usta jego zdobił zarys wąsików, jakby przepraszających, że wyrosły”. Pozostał spokojny przez cały czas przesłuchania i procesu, mówił zupełnie rozsądnie o zasadach anarchizmu, wydawał się całkowicie przez nie opętany. Określał swój postępek jako świadomą „propagandę czynu”. Raz tylko okazał wzruszenie, kiedy wspomniano o jego matce, był do niej bardzo przywiązany i pisywał regularnie listy w czasie pobytu poza domem. Kiedy strażnik więzienny przyszedł go obudzić 15 sierpnia, w dniu egzekucji, płakał przez chwilę, a potem w drodze na gilotynę nie wydał już żadnego dźwięku. W chwili, gdy umieszczono jego głowę na szafocie, wyszeptał kilka słów, które jedni zrozumieli jako tradycyjne „vive l’anarchie”, a inni jako „a voeni nen”, co w lombardzkim dialekcie znaczy „ja nie chcę”.
Anarchizm we Francji doszedł do punktu kulminacyjnego uśmiercając głowę państwa, po czym – stając nagle twarzą w twarz z realiami polityki i rzeczywistą sytuacją w ruchu robotniczym – wycofał się. Z początku wyglądało jednak, że anarchiści będą mieli wspaniałą okazję albo do propagandy, albo do męczeństwa. Przechodząc do ofensywy, rząd zainscenizował 6 sierpnia proces zbiorowy trzydziestu najbardziej znanych anarchistów, starając się dowieść zmowy między teoretykami i terrorystami. Ponieważ znani terroryści zostali już straceni, rząd mógł przedstawić jako przykład tylko trzech pomniejszych osobników z rodzaju „włamywaczy”, wśród nich żadnego Ravachola. Jeśli chodzi o przywódców, Elisee Reclus wyjechał z kraju, lecz jego bratanek Paul Reclus, Jean Grave, Sebastien Faure i inni siedzieli na ławie oskarżonych. Wobec braku partii czy też jakiejś osoby prawnej, przeciw której można by skierować oskarżenie, prokurator miał podobne trudności jak przy braku corpus delicti. Oskarżano więc coś, co nazywano „sektą” dążącą do zniszczenia państwa przez propagandę zachęcającą do kradzieży, grabieży, podpalania i mordu, „w których każdy z członków sekty bierze udział wedle swojego temperamentu i możliwości”. Oskarżyciele prawdopodobnie obawiali się porywającego krasomówstwa Faure’a i dlatego sami mówili cały czas, ledwie zezwalając oskarżonym na otwarcie ust, a gdy nie udało im się tego uniknąć, bardzo żałowali. Zwracając się do Felixa Feneona, krytyka sztuki i pierwszego obrońcy impresjonistów, który był jednym z oskarżonych, przewodniczący zespołu sędziowskiego powiedział: „Widziano pana rozmawiającego z anarchistą za słupem latarni”. „Czy może mi pan powiedzieć, panie przewodniczący, gdzie to jest «za słupem latarni» ? ” – odpowiedział Feneon.
Wobec braku dowodów stwierdzających związek oskarżonych z czynami sąd przysięgłych, nie ulegając naciskowi, uniewinnił wszystkich z wyjątkiem trzech włamywaczy, którzy otrzymali kary więzienia. Raz jeszcze francuski rozsądek wziął górę.
Rozumny werdykt sądu przysięgłych pozbawił anarchistów cause celebre, ale późniejszy upadek anarchizmu nastąpił przede wszystkim dlatego, że francuska klasa robotnicza miała za duże poczucie rzeczywistości, aby dać się wciągnąć w ruch skazany na niepowodzenie przez bezsilność, jaką sam sobie narzucił. Przywódcy tacy, jak Kropotkin, Malatesta, Reclus i nawet Johann Most zaczęli zdawać sobie sprawę z bezskuteczności aktów terroru. Kiedy szukali innych środków obalenia państwa, potykali się o tkwiący w samej idei paradoks: rewolucja wymaga organizacji, dyscypliny i władzy, anarchizm je odrzuca. Zaczynali odczuwać bezsens swojej sytuacji.
Grupy anarchistyczne, wykluczone z Drugiej Międzynarodówki Socjalistycznej na zebraniu w Londynie w 1896 roku z powodu odmowy uznania potrzeby akcji politycznej, zwołały w roku 1900 własny kongres w Paryżu. Starano się usilnie o znalezienie takiej formy unii, jaką towarzysze mogliby przyjąć, ale wszystkie propozycje upadały wobec uporu Jeana Grave’a, uznającego tylko indywidualną działalność. Powtórna próba na kongresie w Amsterdamie w roku 1907 doprowadziła do powstania Biura Międzynarodowego; jego żywot był jednak krótki, bo z powodu braku poparcia w niedługim czasie straciło znaczenie i przestało działać.
Mimo wszystko odrzucanie władzy przez anarchistów było w jakiś tragiczny sposób uzasadnione, bo jak powiedział wychowany przez jezuitów Sebastien Faure w przypływie chłodnego realizmu, „każda rewolucja kończy się powstaniem nowej klasy rządzącej”.
Realiści innego rodzaju zaczęli w tych latach dochodzić do porozumienia z ruchem robotniczym. Klasa robotnicza Francji pragnęła ośmiogodzinnego dnia pracy, a nie bomb w Parlamencie czy zamordowanych prezydentów. Ale właśnie anarchistyczna propaganda czynu rozbudziła ich tak, że uświadomili sobie, czego chcą, i że muszą o to walczyć. Dlatego Ravachol, którego rozumieli, stał się popularnym bohaterem i śpiewano o nim pieśni na ulicach. Od rzezi z okresu Komuny proletariat francuski nie mógł się podnieść; zamachy anarchistów postawiły go na nogi. Robotnicy zrozumieli, że siła ich leży w zbiorowym działaniu i w 1895, w rok zaledwie po ostatnim attentat, utworzona została Confederation Generale de Travail (CGT), Powszechna Federacja Pracy.
Przyciągała ona anarchistów, zniechęconych tkwiącym w ich własnej ideologii paradoksem. Jedni po drugich przechodzili do związków zawodowych, wnosząc tyle ze swojej doktryny, ile dało się zastosować. To połączenie anarchistycznej teorii i praktyki związków zawodowych przybrało postać zwaną syndykalizmem, od słowa syndicat, oznaczającego w języku francuskim związek zawodowy. Anarchizm francuski rozwijał się w tej zmienionej formie w latach 1895-1914, choć stronili od niego anarchiści „czystej” odmiany, jak Jean Grave.
Dogmatem syndykalizmu stało się bezpośrednie działanie poprzez strajk powszechny, a za nowego proroka uznano Georges’a Sorela. Pod jego banderą strajk powszechny zastąpić miał propagandę czynu. Sorel twierdził, że obalenie kapitalizmu będzie mogło nastąpić wtedy, kiedy w klasie robotniczej rozwinie się chęć władzy. Zastosowanie gwałtu miało być środkiem do podsycania i ćwiczenia rewolucyjnej woli. Syndykaliści nadal nie cierpieli państwa i wszystkich, którzy, jak socjaliści, chcieli z nim współpracować; podobnie jak ich anarchistyczni poprzednicy, nie uznawali połowicznych, reformistycznych środków. Wszystkim był strajk, strajk powszechny, nic, tylko strajk. Pozostał szkielet dawnego ruchu, zniknęło jednak coś z ducha anarchizmu: jego szalona, cudowna niezależność.
W Hiszpanii cykl zamachów i represji wcale się jeszcze nie kończył. 7 czerwca 1896 roku w czasie uroczystości Bożego Ciała w Barcelonie rzucono bombę w sam środek religijnej procesji, kiedy wchodziła w drzwi kościoła z biskupem i generałem, Komendantem Barcelony na czele. Przedstawiciele Kościoła i armii, w których bomba była wycelowana, uniknęli obrażeń, lecz jedenaście osób zostało zabitych, a czterdzieści rannych, przy czym zapanowała panika i lała się krew, podobnie jak podczas masakry w operze przed trzema laty. Anarchistom udało się wprawić w przerażenie cały kraj z wyjątkiem jego premiera, Antonia Canovasa, który nie należał do ludzi dających się zastraszyć.
Canovas, powołany w roku 1895 po raz piąty na stanowisko premiera, był człowiekiem „skromnego pochodzenia”, jak to wówczas określano; zaczął jako inżynier, dziennikarz, a następnie poprzez pracę w dyplomacji i wybory do Kortezów wzniósł się na najwyższą pozycję w Partii Konserwatywnej. Swoją działalnością polityczną przyczynił się do przywrócenia korony w roku 1874. Oprócz czynnego uprawiania polityki zajmował się pisaniem poezji i krytyk literackich, był autorem życiorysu Calderona i dziesięciotomowej historii Hiszpanii oraz prezesem Królewskiej Akademii Historii. Kolekcjonował obrazy, rzadką porcelanę, stare monety i laski, mieszkał w pełnym przepychu pałacu w Madrycie, ubierał się zawsze na czarno i – podobnie jak Frick – nie uznawał klejnotów, nie chcąc, aby „narzucały swą wulgarność” jego osobie. Niezależnie od tego, że republikanie uważali go za reakcjonistę, a inni za najzdolniejszego męża stanu swojej epoki, wszyscy przyznawali, że tylko on potrafi utrzymać jedność Partii Konserwatywnej i zachować Kubę dla Hiszpanii. Opracował wprawdzie plan autonomii kubańskiej, lecz równocześnie wysłał generała Weylera, aby zgniótł insurrectos; w przeciwieństwie do swych liberalnych poprzedników był zwolennikiem silnej ręki i surowych środków, co zaczynało już dawać wyniki. Canovas nie miał żadnych skrupułów postępując bezwzględnie z anarchistami.
Za jego aprobatą rozpoczęły się znów masowe aresztowania. Uwięziono ponad czterysta osób, przy czym rząd jak zwykle chwytał się pretekstów w postępowaniu przeciw każdemu i przeciw wszystkim wrogom ustroju, czy byli to anarchiści, czy antyklerykałowie, czy katalońscy republikanie. Dały się znów słyszeć jęki więźniów torturowanych w twierdzy Montjuich, a w ślad za nimi przerażające wieści, że prokurator generalny będzie domagał się kary śmierci dla dwudziestu ośmiu spośród osiemdziesięciu czterech oskarżonych, mających stanąć przed sądem wojennym. Wynikało to z uchwalonej przez Kortezy po wybuchu w operze ustawy, w myśl której wszystkie zbrodnie popełnione środkami wybuchowymi podlegały sądowi wojennemu, a dla winnych przewidziana była kara śmierci. Karę dożywotniego więzienia wymierzano osobom winnym namawiania do gwałtu w przemówieniach, artykułach lub obrazach. Rozprawa odbywała się za kamiennymi murami Montjuich, gdzie dopuszczano jedynie personel wojskowy. Ogłaszano tylko wyroki: ośmiu skazanych na śmierć – czterem z nich zawieszono wyrok, czterech stracono. Siedemdziesięciu sześciu oskarżonych otrzymało wyroki od ośmiu do dziewiętnastu lat, przy czym sześćdziesięciu jeden z nich zostało wysłanych do kolonii karnej w Rio de Oro, hiszpańskiej Diabelskiej Wyspie.
Równocześnie świat zewnętrzny dowiedział się z pierwszej ręki o torturach zadawanych w Montjuich więźniom z 1893 roku. Tarrida del Marmol, pochodzący ze znakomitej rodziny katalońskiej, dyrektor Akademii Politechnicznej w Barcelonie, został aresztowany za swoje liberalne poglądy; jego relacja, opublikowana w 1897 roku w Paryżu pod tytułem Les Inquisiteurs de l’Espagne, wywołała pełen oburzenia protest. Relacja ta zawierała pośmiertne wołanie o pomoc w postaci listu współwięźnia, napisanego przed egzekucją i skierowanego do „Wszystkich dobrych ludzi na świecie”. Opisywał, jak zabrano go w nocy z celi na nadbrzeżną skałę, gdzie strażnicy nabili swe karabiny i grozili, że go zastrzelą, jeśli nie powie wszystkiego, co porucznik kazał mu powiedzieć. Kiedy odmówił, skręcono mu genitalia, a później, po powrocie do więzienia, powtórzono tę torturę, podczas gdy wisiał przez dziesięć godzin na drzwiach celi. Następnie zmuszono go do chodzenia bez przerwy przez pięć dni. „W końcu zeznałem wszystko, czego chcieli, i w mej słabości i tchórzostwie podpisałem tę deklarację”.
Nieco później, w sierpniu 1897 roku, premier Canovas pojechał na letnie wakacje do Santa Agueda, miejscowości klimatycznej w górach baskijskich. Tam podczas spokojnego pobytu zauważył w hotelu jasnowłosego, dobrze wychowanego gościa, mówiącego po hiszpańsku z włoskim akcentem, który kilkakrotnie grzecznie mu się ukłonił. Canovas zapytał swego sekretarza, czy wie, kim jest ten dziwny młody człowiek, i dowiedział się, że jest on zarejestrowany jako korespondent włoskiego dziennika „II Popolo”. Pewnego przedpołudnia, kiedy premier siedział z żoną na tarasie czytając gazetę, zjawił się nagle młody Włoch, wyciągnął z kieszeni rewolwer i z odległości trzech jardów strzelił trzykrotnie do Canovasa, zabijając go na miejscu. Pani Canovas, w ataku wściekłości i rozpaczy, rzuciła się na mężczyznę, trzymającego jeszcze rewolwer w ręce, i uderzyła go w twarz, krzycząc: „Morderca, zbrodniarz! ” „Nie jestem mordercą – odpowiedział Włoch surowo. – Jestem mścicielem moich towarzyszy, anarchistów. Nie mam z panią nic wspólnego”.
Podczas aresztowania i przesłuchania okazało się, że nazywał się naprawdę Michel Angiollilo. Kiedy był we włoskim wojsku, musiał odsłużyć trzy okresy w batalionie dyscyplinarnym za niesubordynację. Po zwolnieniu z wojska został drukarzem; zawód ten wykazywał pewne powinowactwo z anarchizmem albo dlatego, że anarchiści szukali kontaktu z drukowanym słowem, albo dlatego, że kontakt z drukowanym słowem prowadził do anarchizmu. W każdym razie Angiollilo został wkrótce skazany na osiem miesięcy więzienia za drukowanie wywrotowej literatury. W 1895 roku po nieudanej próbie założenia wspólnie z włoskimi towarzyszami anarchistami tajnej drukarni w Marsylii pojechał do Barcelony i opuścił ją po eksplozji w dzień Bożego Ciała. Udał się do Belgii, potem do Londynu, gdzie nabył rewolwer z zamiarem zabicia hiszpańskiego premiera za to, że „zarządził masowe tortury i egzekucje anarchistów”. Wrócił do Hiszpanii, chodził za Canovasem w Madrycie, lecz nie nadarzyła mu się odpowiednia sposobność, pojechał więc za nim do Santa Agueda i tam znalazł właściwą okazję. W tydzień później w czasie rozprawy w sądzie wojennym próbował wyłożyć swoje anarchistyczne zasady, a kiedy sąd go uciszył, zawołał: „Muszę się usprawiedliwić”, lecz nie pozwolono mu mówić. Przy egzekucji garotą odmówił religijnego obrządku i zachował niewzruszoną zimną krew.
Europejska prasa w rozgorączkowaniu domagała się zbiorowego wysiłku celem poskromienia „wściekłych psów” anarchizmu. Panowało przeświadczenie, że strata człowieka takiego kalibru, jak Canovas, mogła mieć poważne skutki dla Hiszpanii, a nawet, jak przepowiadało pismo „Nation” w Nowym Jorku, mogła stać się „katastrofą narodową”. Jego śmierć okazała się rzeczywiście jednym z tych wypadków, które nadają decydujący impuls biegowi rzeczy. Kiedy zabrakło Canovasa, liberałom udało się dojść do władzy, ale wkrótce zmusiły ich do wycofania się dzikie krzyki oburzenia przeciwko „rzeźnikowi” Weylerowi, które wywołane przez Hearsta rozległy się wówczas ze Stanów Zjednoczonych. Generał Weyler został odwołany właśnie wtedy, gdy był już bliski przywrócenia porządku; powstanie kubańskie wybuchło na nowo, dając imperialistom w Stanach Zjednoczonych pretekst do wojny wywołanej z większą premedytacją niż wszystkie inne wojny w tym stuleciu. Gdyby Canovas żył, nie istniałby taki pretekst.
Jego śmierć miała uzasadnienie; nie miały żadnego uzasadnienia dwa zabójstwa z trzech, jakie nastąpiły w przeciągu następnych trzech lat. Były one po części następstwem anarchistycznej propagandy, która podsunęła taką myśl, lecz w jeszcze większym stopniu wynikały z powszechnego podniecenia czynami anarchistów, z atmosfery wróżącej zamachowcom sławę bohaterów i działającej jak toksyna na niezrównoważone umysły.
Pierwsza śmierć, zadana sztyletem, miała miejsce 10 września 1898 roku przy Quai Mont Blanc w Genewie, obok kursującego po jeziorze parowca. Zetknęły się tam w śmiertelnym spotkaniu, bezsensownym jak uderzenie pioruna w małe dziecko, dwie osoby tak z sobą nie związane, znajdujące się tak daleko od siebie w rzeczywistym świecie, że ich zbliżenie mogło nastąpić tylko w jednej chwili szaleństwa. Jedną z tych osób była cesarzowa austriacka Elżbieta, żona cesarza Franciszka Józefa, drugą Luigi Lucheni, wędrowny włoski robotnik.
Elżbieta, najpiękniejsza i najsmutniejsza ze wszystkich panujących głów w Europie, wydana za mąż i ukoronowana, kiedy miała szesnaście lat, jako kobieta sześćdziesięciojednoletnia wciąż jeszcze wędrowała z miejsca na miejsce w wiecznym niepokoju uciekając przed samą sobą. Znana była ze swej urody, długich złotobrązowych włosów, smukłej, eleganckiej sylwetki i płynnych ruchów; mówiono o niej, że w momentach błyskotliwego humoru jest „wcieleniem wdzięku”; cierpiała jednak także na „bóle głowy w czasie przyjęć dworskich”, a kiedy występowała publicznie, musiała zasłaniać twarz wachlarzem. Carmen Sylva, królowa rumuńska, pisała o niej, że jest to „dziecię wróżek, z ukrytymi skrzydełkami; odlatuje zawsze, gdy świat okazuje się nie do zniesienia”. Pisała smutne, romantyczne wiersze i doczekała się śmierci syna, który odebrał sobie życie w najbardziej melodramatyczny sposób w całym stuleciu. Jej najbliższy kuzyn, król bawarski, utopił się w stanie obłędu, brat męża, Maksymilian, został rozstrzelany w Meksyku, siostra zginęła w pożarze w Paryżu podczas dobroczynnej wenty. „Odczuwam tak dotkliwie ciężar życia – pisała do swej córki – że przypomina to często fizyczny ból; wolałabym umrzeć”. Wyruszała nagle do Anglii lub Irlandii, gdzie spędzała dłuższy czas na polowaniach, jeżdżąc wariacko na koniu i skacząc przez karkołomne przeszkody. W Wiedniu brała lekcje najniebezpieczniejszych jeździeckich trików cyrkowych. Okresami stosowała surową dietę, ograniczając swoje pożywienie do jednej pomarańczy lub szklanki mleka dziennie, a kiedy zdrowie nie pozwalało jej już na polowania, chodziła po sześć lub osiem godzin bez przerwy, tak szybko, że nikt nie mógł jej dotrzymać kroku. Widać było, czego szuka: „Tęsknię za śmiercią”, pisała do swej córki na cztery miesiące przed przyjazdem do Genewy.
9 września zwiedziła willę baronowej Adolfowej de Rothschild na wybrzeżu jeziora, baśniowy zaczarowany świat, gdzie oswojone miniaturowe jeżozwierze z Jawy i ptaki o egzotycznych barwach zdobiły prywatny park i gdzie rosły libańskie cedry. Kiedy następnego ranka wyszła z hotelu, aby wsiąść na parowiec, Włoch Lucheni czekał na ulicy.
Przyjechał z Lozanny, gdzie go zgłoszono policji jako podejrzanego osobnika. Sanitariusz w szpitalu, do którego został zabrany po wypadku przy pracy na budowie, znalazł wśród jego rzeczy notatnik z anarchistycznymi pieśniami oraz rysunek maczugi zatytułowany „Anarchia”, a pod nim, po włosku, „Dla Umberta I”. Policja szwajcarska, przyzwyczajona do wszelkiego rodzaju dziwaków, radykałów i emigrantów, nie uważała tego za przyczynę wystarczającą do aresztowania go czy śledzenia.
Lucheni opowiadał sanitariuszowi w szpitalu, że jego matka jako osiemnastoletnia dziewczyna w ciąży wyjechała do Paryża, aby urodzić nieślubne dziecko wśród milionów anonimowych mieszkańców wielkiego miasta. Potem mogła już wrócić do Włoch; zostawiła swoje dziecko w przytułku w Parmie, a sama zniknęła udając się do Ameryki.
Mając dziewięć lat chłopiec pracował ciężko jako robotnik na kolejach włoskich. Później, kiedy jako poborowy służył w wojsku włoskim, w pułku kawalerii, dobrze się sprawował i awansował do rangi kaprala. Po zwolnieniu z wojska, w roku 1897, nie mając ani oszczędności, ani żadnych perspektyw, został służącym u swego dawnego kapitana, księcia d’Aragona, lecz kiedy odmówiono mu podwyżki, odszedł z gniewem. Później prosił o przyjęcie go z powrotem, lecz książę odmówił, uważając, że jest on zbyt niesubordynowany jak na domowego służącego. Lucheni, bezrobotny i rozgoryczony, zabrał się do lektury anarchistycznych pism i broszur, takich jak „L’Agitatore”, „II Socialista”, „Avanti” i innych, których głównym tematem była w owym czasie zgnilizna burżuazyjnego społeczeństwa, co objawiło się w sprawie Dreyfusa. Pisma te twierdziły, że Samson mógłby sam obalić państwo jednym ciosem. Lucheni, przebywający w tym czasie w Lozannie, wysyłał wycinki z tych czasopism do swoich dawnych towarzyszy z pułku kawalerii. W rozmowie ze swoim ówczesnym przyjacielem o jakimś robotniku, zabitym podczas kłótni, odezwał się: „Ach, jak bym chciał kogoś zabić. Ale musiałby to być ktoś ważny, żeby napisały o mnie gazety”. Chodził na zebrania włoskich anarchistów, którzy z zapałem dyskutowali nad projektem wstrząśnięcia światem przez jakiś wielki czyn, przy czym najchętniej wybierali na ofiarę króla Włoch, Umberta.
Gazety szwajcarskie informowały tymczasem o spodziewanym przyjeździe cesarzowej Elżbiety do Genewy. Lucheni próbował nabyć sztylet, lecz brak mu było potrzebnych dwunastu franków. Zamiast tego sporządził sztylet domowym sposobem ze starego pilnika: starannie go naostrzył i dodał rękojeść z kawałka opałowego drzewa. Kiedy cesarzowa i jej dama dworu, hrabina Sztaray, szły w kierunku Quai Mont Blanc, Lucheni stanął im na drodze. Rzucił się na nie z podniesioną ręką, przystanął i spojrzał pod parasol, aby się upewnić, że jest to cesarzowa, po czym uderzył ją w serce. Elżbieta zmarła po czterech godzinach. W chwili, kiedy Lucheniego pochwycili dwaj żandarmi, w tym wielkim momencie jego życia, jakiś bystry przechodzień z aparatem fotograficznym zrobił mu zdjęcie. Fotografia przedstawia go idącego żwawo między żandarmami z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Na policji chętnie opowiadał o swoich poczynaniach i przygotowaniach, a kiedy później nadeszła wiadomość, że cesarzowa zmarła, powiedział, że jest „zachwycony”. Oświadczył, że jest anarchistą, i uparcie podkreślał, że działał z własnej inicjatywy, a nie jako członek jakiejkolwiek grupy lub partii. Zapytany o powód zabicia cesarzowej, odpowiedział, że był to jego „udział w wojnie z bogatymi i wielkimi… Teraz przyjdzie kolej na Umberta”.
Z więzienia pisał listy do prezydenta Szwajcarii i do gazet, podając do wiadomości swoje credo i głosząc nadchodzący upadek państwa; podpisywał się „Luigi Lucheni, anarchista, i to jeden z najniebezpieczniejszych”. Do księżnej d’Aragona napisał: „Sprawę można porównać do sprawy Dreyfusa”. Lecz za tą biedną, szaloną megalomanią nawet u Lucheniego żarzyła się idea, bo pisał do księżnej również, że przez dwadzieścia pięć lat życia dowiedział się o świecie dosyć, aby móc stwierdzić: „nigdy w życiu nie doświadczyłem takiego zadowolenia jak teraz… dałem światu do poznania, że już niedaleko jest godzina, kiedy nowe słońce zaświeci jednakowo wszystkim ludziom”.
Ponieważ w Genewie nie istniała kara śmierci, Lucheni został skazany na dożywotnie więzienie. Dwanaście lat później, kiedy po kłótni ze strażnikiem ukarano go osadzeniem w samotnej celi, powiesił się na swym pasku.
W następnym miesiącu po śmierci cesarzowej najbardziej ze wszystkich władców zwrócił na siebie uwagę kajzer Wilhelm II, gdyż jego podróży do Jerozolimy towarzyszył szeroki rozgłos. Policja zrobiła obławę na wszystkich znanych anarchistów na całej trasie podróży, a napięcie międzynarodowe doszło do szczytu, kiedy aresztowano w Aleksandrii włoskiego anarchistę, posiadającego dwie bomby, bilet do Hajfy i jawnie mordercze zamiary w stosunku do kajzera. Władca ten nie miał się jednak czego obawiać, bo w jego kraju jedynymi i ostatnimi ludźmi czynu byli dwaj anarchiści, którzy próbowali zabić jego dziadka. Poza tym anarchiści niemieccy zadowalali się teorią, z wyjątkiem tych, którzy dostali się do Ameryki. Jak powiedział z pogardą Bakunin, Niemcy nie nadają się do anarchizmu, gdyż ze swoją żądzą władzy „chcą być równocześnie panami i niewolnikami, a anarchizm nie uznaje ani jednego, ani drugiego”.
Zabójcy prezydenta Francji, premiera Hiszpanii, cesarzowej austriackiej oraz niedoszły zabójca kajzera byli wszyscy Włochami. W samych Włoszech w roku 1897 anarchista kowal Pietro Acciarito usiłował zabić króla Umberta, przyskakując do niego ze sztyletem, kiedy król jechał powozem, tak samo jak Caserio skoczył na prezydenta Carnot. Król, bardziej niż Carnot wyczulony na niebezpieczeństwa stanowiska, uskoczył na bok, uniknął ciosu i mówiąc ze wzruszeniem ramion: „Sono gli incerti del mestiere” („Takie jest ryzyko zawodowe”), kazał woźnicy jechać dalej. Acciarito powiedział policji, że wolałby był „zarżnąć tę starą małpę”, papieża Leona XIII, lecz ponieważ nie mógł dostać się do Watykanu, zdecydował się zaatakować monarchię jako kolejne zło po papiestwie.
Coraz widoczniejsza stawała się nienawiść do ukonstytuowanego społeczeństwa wrząca wśród klas niższych, jak również bezsilność społeczeństwa w obronie przed tymi atakami. Policja, pragnąca, jak zwykle, odkryć „spisek”, aresztowała kilku rzekornych wspólników Acciarita, ale nie udało się udowodnić żadnemu z nich jakiegokolwiek związku z zamachowcem. Ze spiskami grup lub partii można sobie było poradzić: zawsze istnieli szpicle. Lecz jak można było zapobiec nagłemu wyskokowi takiego samotnego tygrysa?
Problem uznano za tak poważny, że rząd włoski zwołał w Rzymie w listopadzie 1898 roku międzynarodową konferencję policji i pracowników Ministerstw Spraw Wewnętrznych, aby znaleźć jakieś rozwiązanie. Tajne posiedzenia trwały miesiąc; wynik osiągnięto tylko jeden, i to negatywny, choć godny podziwu, a mianowicie Belgia, Szwajcaria i Wielka Brytania oświadczyły, że nie zrezygnują z tradycyjnego prawa azylu i nie wyrażą zgody na wydawanie podejrzanych anarchistów na żądanie ich krajów ojczystych.
W następnym roku, 1899, doszło we Włoszech do rozruchów tzw. chlebowych; spowodowały je podatki i cło importowe nałożone na zboże, co w oczach anarchistów stanowiło jeszcze jedną formę walki państwa z biedotą. Rozruchy rozszerzały się na północ i południe mimo represji i krwawych starć między wojskiem a ludnością. W Mediolanie zbudowano barykady z przewróconych wozów tramwajowych, ludzie ciskali kamieniami w policjantów uzbrojonych w karabiny, kobiety rzucały się przed pociągi, żeby wstrzymać przyjazd wojska, ogłoszono stan oblężenia i w całej Toskanii wprowadzono stan wojenny. Okrzyk, że wreszcie nadeszła rewolucja, sprowadził z powrotem tysiące robotników z Hiszpanii, Szwajcarii i południowej Francji, którzy chcieli wziąć w niej udział. Dopiero wysłanie do Mediolanu połowy korpusu wojska pozwoliło zapanować nad sytuacją. Zlikwidowano wszystkie socjalistyczne i rewolucyjne czasopisma, Parlament został odroczony; rządowi udało się wprawdzie przywrócić porządek, lecz jedynie powierzchowny.
W tej sytuacji na czele państwa znajdował się monarcha nieszkodliwy, o białych wąsach, pełen rycerskiego ducha, lecz nie bardziej uzdolniony do rządzenia niż wszyscy inni z dynastii sabaudzkiej. Namiętnością Umberta były konie i polowanie, zupełnie nie znał się na sztuce, którą pozostawiał patronatowi królowej, i prowadził bardzo regularny tryb życia. Wstawał co rano o szóstej, zarządzał osobiście swoim prywatnym majątkiem (dającym duże dochody, zdeponowane w Banku Anglii), odwiedzał swoje stajnie, a każdego popołudnia o tej samej godzinie jechał powozem tą samą drogą przez Villa Borghese. Co wieczór o tej samej porze odwiedzał pewną panią, której pozostał oddany przez trzydzieści lat, jeszcze z okresu przed swoim małżeństwem. 29 lipca 1900 roku w Monza, letniej rezydencji królewskiej w pobliżu Mediolanu, rozdzielał ze swego powozu nagrody lekkoatletom i wówczas został postrzelony czterokrotnie przez mężczyznę, który wszedł na stopnie powozu i wymierzył w niego z odległości zaledwie dwu jardów. Król przez chwilę patrzył na niego z wyrzutem, po czym upadł na ramię swego adiutanta, szepnął do woźnicy „Avanti!” i umarł.
Zamachowca, „z dymiącą jeszcze bronią podniesioną triumfalnie w górę”, natychmiast schwytano. Został zidentyfikowany jako Gaetano Bresci, trzydziestoletni anarchista, tkacz jedwabiu, który przyjechał z Paterson, New Jersey, do Włoch z zamiarem zabicia króla. To zabójstwo było w anarchistycznej propagandzie czynu jedynym przykładem, co do którego istnieją pewne poszlaki, choć nie udowodnione, że poprzedzał je spisek.
Paterson było ośrodkiem Włochów i anarchizmu. Anarchiści z Paterson odbyli na pewno wiele zebrań i gorąco dyskutowali o czynie mającym stać się sygnałem do obalenia ciemięzcy. Na pewno uważali króla Włoch za najlepszy cel, ale nie ma pewności, czy faktycznie wyciągano losy, aby wybrać osobę do dokonania czynu, jak brzmiało oskarżenie w protokole już po wypadku, czy też dyskusje pobudziły tylko Bresciego do działania na własną rękę. Dziennikarze wówczas chętnie wyobrażali sobie anarchistów ciągnących w piwnicy losy, aby wybrać zamachowca.
Pewien pełen fantazji reporter przedstawiał Bresciego jako „wyszkolonego ideologicznie” przez Malatestę, „mózg i inicjatora wszystkich spisków, które w ostatnich czasach wstrząsnęły światem, ponieważ były tak straszliwie udane”. Twierdził, że widziano Malatestę popijającego coś spokojnie we włoskim barze w Paterson, ale policja nie znalazła żadnego dowodu, że Bresci w ogóle znał Malatestę. Nabył jednak w Paterson lub otrzymał od kogoś rewolwer; w strzelaniu ćwiczył się w lesie, podczas gdy jego żona i trzyletnia córeczka zbierały w pobliżu kwiaty. Otrzymał także od towarzyszy lub uzyskał jakoś pieniądze na bilet najtańszej klasy na statek linii francuskiej i pozostało mu ich dosyć na podróż z Hawru do Włoch.
„Nie był na tyle szalony, aby się spodziewać, że po jego czynie nastąpi zmiana rządu – wyjaśniał jakiemuś reporterowi Pedro Esteve, wydawca anarchistycznej gazety w Paterson. – Ale w jaki inny sposób mógł pokazać narodowi włoskiemu, że istnieje na świecie taka siła, jak anarchia?” Esteve, człowiek sympatyczny i wykształcony, posiadający w swojej bibliotece obok dzieł Emersona dzieła Jeana Grave’a, przyjmował jako rzecz zupełnie zrozumiałą, że jeden z jego czytelników wspaniałym gestem wyraża protest mas.
Towarzysze Bresciego wysłali mu do więzienia telegram gratulacyjny i nosili jego podobiznę na znaczkach w klapie marynarki. Podczas masowego zebrania w Paterson, przy udziale ponad tysiąca osób, powtarzali, że nie było żadnego spisku. „Nie trzeba nam spisków ani przemówień – powiedział główny mówca Esteve. – Jeśli się jest anarchistą, wie się, co należy robić, i robi się to samemu, z własnej woli”.
Samego Bresciego spotkał ten los co i innych, którzy służyli jako narzędzia „idei”. Ponieważ Włochy zniosły karę śmierci, został skazany na dożywotnie więzienie, w tym pierwsze siedem lat w samotnej celi. Po pierwszych kilku miesiącach odebrał sobie życie w więzieniu.
W Stanach Zjednoczonych Amerykanin polskiego pochodzenia nazwiskiem Leon Czołgosz czytał raz po raz relację gazety o zabójstwie króla Umberta. Wycinek ten brał co noc z sobą do łóżka, jak rzecz najcenniejszą. Miał w owym czasie dwadzieścia osiem lat, był mały i szczupły, o szczególnym, nieruchomym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu. Urodzony w Stanach Zjednoczonych wkrótce po przyjeździe swoich rodziców do Ameryki, miał pięciu braci i dwie siostry i mieszkał ze swą rodziną w małej farmie w Ohio. Zdaniem swojego ojca „robił wrażenie, że jest bardziej skłonny do rozmyślań niż większość dzieci”; z powodu swego zamiłowania do lektury uchodził w rodzinie za intelektualistę. W roku 1893, kiedy miał dwadzieścia lat, w czasie strajku został zwolniony z fabryki drutu, gdzie pracował, i od tego czasu, jak twierdził jego brat, „stał się cichy i nie taki wesoły”. Nie ukoiła go modlitwa ani miejscowy ksiądz, zerwał więc z Kościołem katolickim, zaczął czytać broszury wydawane przez „Wolnomyślicieli” i zainteresował się radykalizmem politycznym. Przystąpił do kółka polskich robotników, gdzie dyskutowano między innymi o socjalizmie i anarchizmie, a także, jak powiedział później, „dyskutowaliśmy o prezydentach i że są do niczego”.
W 1898 roku przeszedł jakąś nieokreśloną chorobę, po której stał się ponury i otępiały. Przestał pracować, siedział w domu, posiłki zanosił na górę, do sypialni, przebywał sam, czytał anarchistyczne pismo z Chicago „Free Society” oraz utopię Bellamy’ego Patrząc wstecz (Looking Backward) i rozmyślał. Wyjeżdżał do Chicago i Cleveland, gdzie uczęszczał na zebrania anarchistów, słuchał przemówień Emmy Goldman i prowadził rozmowy z anarchistą Emilem Schillingiem; zwierzał mu się, że martwi go postępowanie armii amerykańskiej, która po uwolnieniu Filipin od Hiszpanii prowadzi teraz z Filipinami wojnę. „Nie zgadza się to z tym, czego uczy się w naszych szkołach państwowych o naszym sztandarze”, mówił Czołgosz z przygnębieniem.
Ponieważ anarchiści nie szanowali sztandarów, Schilling zaczął go podejrzewać i 1 września 1901 roku ogłosił we „Free Society” ostrzeżenie, że dziwnie się zachowujący Polak może być prowokatorem, co było dalekie od prawdy. W pięć dni później Czołgosz zjawił się w Buffalo, gdzie na Panamerykańskiej Wystawie, ustawiwszy się w szeregu czekających na przyjęcie, zastrzelił prezydenta McKinleya. Po ośmiu dniach prezydent zmarł, a jego następcą został Theodore Roosevelt. W ten sposób Czołgosz, anarchista na najniższym ze wszystkich zamachowców stopniu wtajemniczenia, dokonał czynu o największych konsekwencjach.
Czołgosz pisał w swoim wyznaniu: „Zabiłem prezydenta, spełniając w ten sposób mój obowiązek”, a później dodał: „ponieważ był on wrogiem dobrych ludzi pracy”. Powiedział reporterom, że słuchał odczytów Emmy Goldman i jej pogląd, „że wszyscy władcy powinni zostać zgładzeni… wywołał u mnie tyle myśli, że głowa omal nie pękła mi z bólu”. Mówił też: „McKinley wędrował po kraju krzycząc o dobrobycie, gdy w rzeczywistości nie było żadnego dobrobytu dla biednego człowieka”. I dalej: „Nie uważam, że powinniśmy mieć jakichś władców. Należy ich zabijać… Znam innych ludzi, którzy tak jak ja są przekonani, że byłoby dobrze zabić prezydenta i nie mieć żadnych władców… Nie uznaję głosowania, jest sprzeczne z moimi zasadami. Jestem anarchistą. Nie uznaję małżeństwa. Uznaję wolną miłość”.
Idea anarchizmu, wizja lepszego społeczeństwa, nie dotarła wcale do świadomości Czołgosza. Jak Caserio, prostoduszny zabójca prezydenta Carnot, należał do typu królobójców opanowanych obsesją, że misją ich jest zabicie władcy. Tak twierdził dr Walter Channing, profesor chorób umysłowych w Tufts, i syn poety Williama Ellery’ego Channinga, wkrótce po przyspieszonym procesie Czołgosza i po straceniu go na krześle elektrycznym 29 października. Nie zadowoliwszy się opinią urzędowego psychiatry, sam przeprowadził badania i doszedł do wniosku, że Czołgosz popadał stopniowo w dementia praecox i podlegał złudzeniu wyodrębnionemu już i opisanemu w 1890 roku przez francuskiego psychiatrę dra Emanuela Regisa. Według dra Regisa typ królobójcy skłonny jest do rozmyślań, samotności i „wszelki rozsądek, jeśli go nawet posiada, ustępuje przed chorobliwym, maniakalnym przeświadczeniem, że jest powołany do zadania wielkiego ciosu, poświęcenia swego życia dla słusznej sprawy, do zabicia króla lub dygnitarza w imię Boga, Ojczyzny, Wolności, Anarchii lub innej idei”. Charakteryzuje go premedytacja i obsesja. Nie działa nagle ani na ślepo, przeciwnie, przygotowuje wszystko starannie, sam. Jest on solitaire (samotnikiem). Dumny ze swej misji i ze swej roli, działa zawsze publicznie, w dzień, i nie używa nigdy broni potajemnej, jak trucizna, lecz takiej, która wymaga zastosowania przemocy osobiście. Potem nie próbuje się wymknąć, lecz manifestuje dumę ze swego czynu oraz pragnienie sławy i śmierci albo przez samobójstwo, albo przez „pośrednie samobójstwo” jako skazany męczennik.
Opis ten odpowiada rzeczywistości, lecz po to, aby iluzje zamieniły się w czyn, potrzebny jest pewien klimat protestu – i przykład. Tego właśnie dostarczyły poglądy i czyny anarchistów. W każdym okresie setka Czołgoszów przeżywa pewnie swoje jałowe, bierne życie; trzeba było całej serii czynów od Ravachola po Bresciego, aby natchnąć jednego z nich do zabicia prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Ludność ogarnęło teraz wielkie podniecenie, a ludność składała się nie tylko z bogatych, ale także z naśladowców bogaczy. Zwykły człowiek, drobnomieszczanin, urzędnik, solidaryzował się ze swymi pracodawcami – o czym wiedział Emile Henry, kiedy podrzucił bombę w Cafe Terminus. Człowiek taki uważał, że jego stopa życiowa zależy od ich dobrobytu. Gdy ten dobrobyt był zagrożony, on sam czuł się zagrożony. Odczuwał szczególne przerażenie wobec dążenia anarchistów do zniszczenia podstaw, na jakich opierało się jego życie codzienne: sztandaru, legalnej rodziny, małżeństwa, Kościoła, głosowania, prawa. Anarchista stał się wrogiem każdego. Jego ponura postać stała się synonimem wszystkiego, co nikczemne i wywrotowe, synonimem, jak pisał pewien profesor nauk politycznych w „Harper’s Weekly”, „króla wszystkich anarchistów, arcybuntownika Szatana”. „Century Magazine” pisał po śmierci McKinleya, że doktryna anarchistów „zapowiada światu więcej zła niż jakakolwiek wcześniejsza koncepcja stosunków międzyludzkich”.
Nowy prezydent, człowiek o dziwnie złożonej osobowości, zdolny zarówno do subtelnego rozumowania, odważnego czynu, jak i do największej pospolitości, widział w anarchiście po prostu przestępcę, bardziej „niebezpiecznego” i „zdeprawowanego” od zwykłego kryminalisty. 3 grudnia 1901 roku Theodore Roosevelt powiedział w swoim orędziu do Kongresu: „Anarchizm jest zbrodnią przeciwko całej ludzkości i cała ludzkość powinna zespolić się przeciw anarchistom”. Nie jest on produktem niesprawiedliwości społecznej czy politycznej i jego protest w imieniu człowieka pracy jest „oburzający”. Prezydent podkreślał, że instytucje Stanów Zjednoczonych otwierają możliwości „przed każdym uczciwym i rozumnym człowiekiem pracy”. Nalegał, aby od tej chwili traktować anarchistyczne przemówienia, pisma i zebrania jako wywrotowe, aby anarchistom nie pozwolić przebywać na wolności; tych, którzy są już w kraju, powinno się deportować. Kongres powinien „absolutnie wykluczyć wszystkie osoby znane ze swych anarchistycznych przekonań lub będące członkami anarchistycznych stowarzyszeń”, a propagowanie przez nich zabijania powinno być ustawowo uznane za naruszenie prawa międzynarodowego, jak piractwo, tak aby rząd federalny był władny rozprawić się z nimi.
Po wielu dyskusjach i nie bez poważnych zastrzeżeń co do uchylenia tradycyjnego prawa wjazdu, Kongres zmienił w roku 1903 ustawę imigracyjną, pozbawiając tego prawa osoby nie uznające lub „uczące nieuznawania każdego zorganizowanego rządu albo opozycji przeciw takiemu rządowi”. Poprawka wywołała krzyki oburzenia ze strony liberałów i pełne smutku aluzje do Statuy Wolności.
Anarchizm był wprawdzie w swej istocie dualistyczny, bo nienawidził społeczeństwa, a równocześnie kochał ludzkość, lecz ludzie widzieli tylko tę pierwszą cechę. To bomby i wybuchy, strzały rewolwerowe i sztylety zrobiły na nich wrażenie. Nie wiedzieli nic o drugiej stronie anarchizmu, nadziei, że poprowadzi ludzkość przez bagno gwałtu do Rozkosznych Gór. Prasa przedstawiała im na przykład Malatestę jako złego ducha anarchizmu, „milczącego, zimnego, spiskującego”. Nie przedstawiała go jako człowieka, którego filozofia altruizmu skłoniła do oddania dwu domów odziedziczonych po rodzicach we Włoszech mieszkającym w nich lokatorom. Ponieważ ludzie nie wiedzieli także nic o teorii propagandy przez czyn, nie mogli dopatrzyć się sensu w anarchistycznych akcjach. Wydawały się bezcelowe, szalone, popełniane dla samego tylko zła. Prasa określała zazwyczaj anarchistów jako „dzikie bestie”, „kryptoszaleńców”, degeneratów, kryminalistów, tchórzy, przestępców, „wstrętnych fanatyków, inspirowanych przez wypaczony intelekt i chorobliwe szaleństwo”. „Wściekły pies jest najbliższym w przyrodzie odpowiednikiem anarchisty”, stwierdzał dostojny miesięcznik brytyjski, „Blackwood’s”. Carl Schurz zapytał po zamordowaniu Canovasa, jak można uchronić społeczeństwo przed „mieszaniną wariata i przestępcy?”
Na to pytanie nie było odpowiedzi. Wysuwano różnego rodzaju propozycje, między innymi założenia międzynarodowej kolonii karnej dla anarchistów, umieszczenia ich w szpitalach dla umysłowo chorych lub powszechnej deportacji, choć nie wyjaśniono, jaki kraj by ich przyjął, skoro wszystkie byłyby zobowiązane do ich wydalania.
A jednak niektórzy słyszeli i rozumieli krzyk protestu wydobywający się z gardła każdego anarchisty. Pośród histerii wywołanej zamachem na McKinleya, Lyman Abbott, wydawca pisma „Outlook” i wyraziciel tradycji Nowej Anglii, z której wywodzili się zwolennicy zniesienia niewolnictwa, miał odwagę zapytać, czy nienawiść anarchistów do rządu i prawa nie wynika z faktu, że rząd i prawo działają niesprawiedliwie. Jak długo prawodawcy ustanawiać będą prawo dla niektórych klas, mówił, jak długo „będą popierać ograbianie wielu dla korzyści małej garstki, ochraniać bogatych i zapominać o biednych”, tak długo anarchizm „będzie żądał zniesienia wszystkich praw, bo widzi w prawie jedynie narzędzie niesprawiedliwości”. Przemawiając do dobrze sytuowanych panów z Klubu Dziewiętnastego Stulecia, wskazywał, że „należy zaatakować anarchizm tam, gdzie powstają urazy”. Z jego wystąpienia przebijał niepokój, jaki już znajdował wyraz w dążeniu do reform, w dobroczynnej pracy społecznej zainicjowanej przez Jane Addams w Hull House, w działalności muckrakers (rozrabiaczy), którzy za rok czy dwa zaczęli odsłaniać obszary niesprawiedliwości, zepsucia i korupcji w życiu Ameryki.
Wraz ze śmiercią McKinleya zakończył się okres anarchistycznych zamachów w demokracjach zachodnich. Nawet Aleksander Berkman w swojej celi więziennej uznał – jak pisał do Emmy Goldman – bezskuteczność indywidualnych aktów gwałtu, nie popartych rewolucyjnym nastawieniem proletariatu. To odstępstwo wywołało u adresatki, wciąż jeszcze wierzącej, „płacz nie do opanowania” i „wstrząsnęło nią do głębi”, tak że się rozchorowała i przeleżała kilka dni. Choć ona sama miała jeszcze gorących zwolenników, zwłaszcza w prasie, która nazywała ją „królową anarchistów”, fanatyczny anarchizm zmienił się, jak we Francji, w bardziej realistyczną walkę związków zawodowych. W Stanach Zjednoczonych byłych anarchistów wchłonęła organizacja Przemysłowych Robotników Świata (Industrial Workers of the World, IWW), założona w roku 1905; mimo to jednak w każdym kraju pozostały jeszcze jednostki nieprzejednane, samotne i wierne pierwotnym przekonaniom.
To przedruk z Wyniosłej Wieży, czy jakiś inny tekst ?
Tak. To jest przedruk stamtąd.
Wyniosła Wieża do tej pory jest na półce mojej osiedlowej biblioteki;-). Fajna rzecz. Natomiast jeżeli Redakcja ma ciśnienie na publikowanie dłuższych tekstów na ten temat, to polecam rozdział dotyczący terroryzmu w „Szkicach z dziejów anarchizmu” Piotra Laskowskiego. Dokładnie strony 257 – 328. Polecam!
dzięx